Do tej pory nie zbadano kiedy powstał ten zakątek Nekli. Można tylko snuć domysły, gdy zaczęło tworzyć się państwo Polskie, powstały trakty łączące Giecz z Gnieznem i Poznaniem. Na przecięciu tych szlaków, było dogodne miejsce na złożenie stanicy rycerskiej.Usytułowanie dzisiejszego pałacu w Nekli, pozwala nam domyślać się, że była to stanica otoczona wodą. Zaplecze gospodarcze, potrzebne do utrzymania drużyny rycerskiej, było zwykle na pogrodziu za wodą, tak powstała nazwa Zawodzie, przekazywana tradycyjnie z pokolenia na pokolenie. Nie zamierzam sięgać aż tak zamierzchłych czasów, pragnę tylko wspomnieć miejsca i ludzi żyjących w okresie międzywojennym XX wieku.
Wychodząc z parafialnego kościoła kierujemy się w lewo. Idziemy kilkadziesiąt metrów przy murowanym ażurowym parkanie i skręcamy znowu w lewo w piękną kasztanową aleje biegnącą lekko w dół. Aleja daje miły cień w lecie, a jesienią błyszczące kasztany dzieciom dla zabawy. Po lewej stronie zagon uprawnego pola, a po prawej park, ogród dziecięcego zachwytu.
Park leży na bardzo zróżnicowanym terenie, raz wznosi się w wyższe partie, raz opada w różne cieki wodne. Daje to różne okazy drzew, krzewów i kwiatów. Był dla nas zawsze ciekawą krainą. Tym więcej, że w okresie międzywojennym był dla nas niedostępny. Idąc od furtki znajdującej się w parkanie podziwiamy piękną czarną sosnę, rosnącą naprzeciw gorzelni. W tym rejonie rośnie więcej gatunków sosen, wysmukłych jak maszty okrętowe. Każdej wiosny podziwialiśmy, drobne żółte kwiatki rosnące na trawnikach, nazywaliśmy je kluczykami wiosny. Teren opada znowu w dół, nad ciekiem wodnym błękitna chmura, niebieskich niezapominajek otacza starą betonową studnię z żelazną pompą na wierzchu. Po drugiej stronie różowią się krzewy dzikiej róży, oraz zapachem i fioletem oznajmiają się krzaki bzu. Za tym ciekiem wodnym swoje siedlisko znalazły trzy czarne olchy. Znaleźć można i podziwiać, jesion wyniosły i modrzew europejski. Idąc alejką dalej dochodzimy do kortu tenisowego, chciałoby się wziąć rakietę do ręki i uderzyć piłeczkę. Mamy jednak ciekawe spodkanie , naprzeciw cmentarza w połowie drogi spotykamy się oko w oko z najstarszym dębem tego parku. Sześćset lat dźwiga brzemię w swoim wnętrzu, widocznie grunt i środowisko mu odpowiada: jego guźlate sęki po odłamanych konarach, dają świadectwo przeżytych dziejów. Dobrze byłoby robić lekcje historii w cieniu jego korony. Jest jak ten „Devaitis" z opowieści Rodziewiczówny. Można by długo jeszcze kontenplować, gdyby nie ciekawość, która nas pcha coraz dalej. Idziemy aleją w park przez mostek pomiędzy dwiema zbiornikami wodnymi, ścieżka unosi się w górę, aż do pagórka, na którym stał drewniany domek, prawdopodobnie karmnik dla zwierząt i ptaków. Alejka opada w dół i łączy się z arterią biegnącą od pałacu, zatrzymuje się przy okrągłym trawniku, otoczonym kolumnadą drzew, których korony tworzą zieloną wysoką kopułę nad rotundą. Miejsce to jest nazywane „lipowym kręgiem", można się tam pomodlić jak w świątyni, albo zatańczyć jak na scenie. Idąc dalej tą arterią spotykamy znowu dwa szacowne dęby, troszkę młodsze od poprzedniego, bo „tylko" trzystuletnie.
Na pewno pamiętają wojska napoleońskie idące na Moskwę w 1812r. Na końcu tej alei stała ponad dwustu letnia grusza, która pod koniec dwudziestego wieku rodziła jeszcze zielone owoce. Silna wichura nie oczszędziła jej, zastał tylko goły kikut, a może jeszcze się odrodzi? Aleja kończy się przy drodze, która jest granicą parku, po drugiej stronie widać uprawne pola i łąki. Droga prowadzi od cmentarza przez most łączący, zarosły staw parkowy z stawami rybnymi po drugiej stronie na osi się lekko w górę i wychodzi na piękną stopięćdziesięcioletnią aleję kasztanową, prowadzącą w prawo do Starczanowa a w lewo ku Zawodziu. W latach trzydziestych była drogą polną, w porze deszczowej, błotnistą. Po prawej stronie na poboczu rósł wąski pas lasku, a po lewej udeptana ścieżka, która biegła wzdłuż parkowego żywopłotu. Z tej strony par był zabezpieczony gęstą ścianą tarniny i głogu. W tej wyższej części parku rosły świerki, lipy, orzechy wloskie. Przepływający strumień obniżał teren, powstało zbocze położone niżej od drogi. Zbocze to zostało wykorzystane na ogrody warzywne. Na najwyższej ścianie zbocza wykopano piwnicę, w której składano grube tafle lodu, cięte w czasie dużego mrozu na stawie. Tafle układano poziomo warstwami i przesypywano suchymi trocinami. Piwnica zamykana była, grubą drewnianą bramą, lód przeleżał do końca lata, na potrzeby do kuchni pałacowej, jak również na kompresy przy wysokiej gorączce. Piwnicę tę nazywano „lodziarnią". Po drugiej stronie strumienia, amfiteatralne wgłębienie, dało zaciszne i słoneczne miejsce dla pszczelej pasieki. Jeszcze jednym ciekawym miejscem, ukrytym przed zwykłym okiem, jest wyspa otoczona wodą, dostępna tylko, idąc nad brzegiem strumienia, wyspa „konwaliowa"? Przy zapleczu ogrodowo-warzywnym, biegla droga szeroka na konny wóz, wychodziła przez most na strumieniu w góręprzed szczytową bramę Stajni cugowej. Stajnia to długi szary budynek, stojący po lewej stronie bramy wjazdowej do pałacu. Połowa budynku przeznaczona była na kojce dla wyjazdowych koni, a druga połowa na wozownie dla różnych pojazdów. Na ścianie frontowej, nad główną bramą, widać „trójkę" końskich głów. Stajnia dlatego cugowa, ponieważ miała w swoim zapleczu, konie jednej rasy i jednej maści, przeszkolone w marszu w zaprzęgu dugowym tj. cztero albo sześcio konnym. W połowie lat trzydziestych, mogliśmy oglądać taki zaprzęg cztero konny z odkrytym czarnym powozem z odpowiednią obsługą, stangretem i forysiem, wystawionym przez p.hr. Rozalię Żółtkowską dla arcybiskupa Walentego Dymka, który wizytował naszą parafię w Nekli. Równocześnie odwiedzał kościół w Targowej Górce. Wieziony był tym samym powozem, otoczony liczną świtą bandery konnej, złożonej z młodych chłopców ubranych w wielkopolskie stroje. Cała trasa przejazdu arcybiskupa była ubrana zielonymi i ukwieconymi girlandami z biało-żółtymi i biało-czerwonymi chorągiewkami. Wszystka ludność Alei czereśniowej, Kokoszek, Stępocina wyszła na pobocze drogi i skandowała „Niech żyje"!!! Piękne wspomnienie, tym więcej, że po wojnie w 1947 roku z rąk tego samego arcybiskupa, otrzymałam sakrament bierzmowania w kościele św. Ducha w Poznaniu.
Ze stajni cugowej przenosimy się na przeciwną stronę parku, gdzie stał dom ogrodnika. Jednorodzinny, od południowej strony zabudowany długą szklaną oranżerią, w której przechowywano albo hodowano egzotyczne palmy, rododendrony i inne ozdobne rośliny. To był taki zimowy, zielony ogród. Z oranżerii schodziło się po schodkach do tzw. inspektu wpuszczonego niżej w ziemię, mającego szklany dach i do polowy boczne ściany. Tutaj chodowano sadzonki różnych roślin, kwiatów, warzyw. W domu tym mieszkał na parterze ogrodnik z rodziną a na małym piętrze z długim drewnianym balkonem, mieszkał p. Stachowiak kamerdyner pałacowy z rodziną. Starsza córka Teresa uczyła w naszej szkole a młodsza Kazimiera, pracowala w Urzędzie Gminy. Obie siostry pracowały w pracach KSM-u, śpiewały w chórze kościelnym. Wypożyczały ze swojej prywatnej biblioteki książki uczniom. Wychodząc z domu ogrodnika mijamy długi prostokątny basen wodny . Obsadzony gęstym wałem róż. Prawdopodobnie jest to basen ściągający wodę z niskiego terenu, albo wbudowany w celu estetycznym. Przed pałacem wypukły, okrągły wazon, zawsze pięknie ukwiecony. Od bramy wjazdowej w prawo prowadzi szeroka droga do pałacu, zatacza rondo wokół klombu i lewą stroną wychodzi na zewnątrz.
Pałac w Nekli był dla nas dzieci lat trzydziestych dwudziestego wieku, gmachem bardzo szacownym i tajemniczym. Wyobrażaliśmy sobie ... może w tym miejscu stała ta pierwsza stanica rycerska? Nie znaliśmy jego wnętrza tylko frontową werandę, na której corocznie był ubierany ołtarz na procesję Bożego ciała. Brama parkowa była wtedy szeroko otwarta i wszyscy uczestnicy procesji przechodzili pod ołtarz, gdzie była celebrowana ceremonia Eucharystyczna. Po zakończeniu modlitwy przy ołtarzu wychodziliśmy szeroką drogą przez bramę na aleję kasztanową, kłanialiśmy się figurze Matki Boskiej Różańcowej, która stała na wysokiej kolumnie przy bramie wyjściowej (w 1939r. Hitlerowcy ją zburzyli). W czasie międzywojennym Pałac w Nekli był miejscem reprezentacyjnym, przyjmował w swoich murach w latach dwudziestych, generała Powstania Wielkopolskiego Józefa Dowbór-Muścickiego, jak również po okresie wojny bolszewicko-polskiej, znanych mieszkańców wschodnich terenów Polski - hr Platera.
Wychodząc z bramy parkowej mamy przed sobą okrągłe oko stawu, w którym przegląda się piękna sylwetka naszego kościoła. Stoimy na jednym z piękniejszych miejsc starej Nekli. Miejsce to inspiruje do historycznych obchodów świętojańskich „wianków". W wigilię św. Jana, młodzież męska rozpalała ognisko na brzegu stawu a dziewczęta przynosiły uplecione przez siebie wianki, umieszczone na cienkiej deszczułce z świeczką i liścikiem w środku. Przy płonącym ognisku i migoczących ognikach świec rozpoczynały się śpiewy... leć głosie po rosie, po drobnej leszczynie... i głos leciał nad okrągłą taflą stawu, wspomagany często mandoliną albo harmonijką ustną. W drugiej połowie lat trzydziestych gdy pan Gerard Linke i pani Halina Wojtasiak, założyli drużyny harcerskie , śpiewy te zostały wzbogacone o piosenki i pieśni harcerskie. Były to bardzo miłe chwile. Staw ten jednak stawał się czasem miejscem tragedii, ginęli ludzie młodzi, nauka pływania powinna być obowiązkowa.
W prawo okalamy staw i lekko w górę wchodzimy w ulicę Zawodzie. Ulica leży równolegle do starej głównej drogi łączącej Warszawę z Poznaniem. Kilkadziesiąt metrów od stawu, na lekkim wzniesieniu, stoją dwa domy z czerwonej cegły, parterowe, rozległe ze spadzistymi dachami z kominami w szczycie. Drewniane drzwi, kwadratowe okienka w żelaznych ramach. Przed domami małe kwiatowe ogródki z kolorowymi malwami i modrymi marcinkami. Za domami utwardzone podwórko i szereg małych budynków gospodarczych. Za nimi pasmo ziemi uprawnej na ogrody warzywne, aż do kanału nekielskiego strumienia płynącego z pól od Barczyzny. Po przeciwległej stronie ulicy, na nieco wyższej skarpie pobudowano małe piwniczki, kryte zieloną darnią, które służyły, zimą do przechowywania warzyw a w lecie jako chłodnie.
Domy o jednakowym standarcie mieszkaniowym, budowali wielcy właściciele ziemscy dla swoich stałych pracowników tzw. ordynariuszów. Mieszkanie takie składało się z jednej dużej izby i małej komórki, przeznaczonej zwykle na kuchnie. Mieszkańcami tych domów były zwykle rodziny wielodzietne, żyjące we wzajemnym szacunku. Byli bardzo pracowici, ich dzień pracy rozpoczynał się w czasie letnim o godz. szóstej rano, a kończył o dwudziestej wieczorem. Mimo to znajdowali jeszcze czas na uprawianie przydomowych ogródków, które dawały im piękne warzywa. Nawet na piwniczkach, ziemniaczkach rosły piękne, żółte, ogromne dynie.
Powstał w pamięci jeszcze jeden epizod z tych czasów. Codziennie rano i wieczorem, jak w rytuale, wychodziły z domów z czerwonej cegły kobiety niosące na barkach drewniane naramienniki zwane „szońdami" z przyczepionymi wiadrami. Szły wokół stawu i dalej aleją kasztanową, przechodziły przez szosę poznańską na duże majątkowe podwórze, gdzie znajdowała się obora, w której mieściły się krowy stalych pracowników. Nosiły im jakieś domowe smakołyki, a drugie czyste wiadro dla udojonego mleka. To był jeden z ekwiwalentów wynagrodzenia.
Zatrzymajmy się przy pierwszym domu nad stawem w słoneczne, niedzielne popołudnie. Można było spotkać siedzącego na ławeczce z widokiem na staw pana Walentego Jóźwiaka, wspomina jego wnuczka Anna - „był człowiekiem dużej życzliwości, szczerym sercu i mądrości". Szczególnie młodzież szanowała Go bardzo, nazywając Wujkiem, który doradzał jak należało się zachować w życiu i pracy. On sam pełnił służbę intedenta pałacu do jego obowiązku należało: ogrzewanie, oświetlenie, urządzenia hydrauliczne, dostarczanie artykułów zakupionych w sklepie oraz pomoc u ogrodnika. Urodził się pod koniec dziewiętnastego wieku w domu nad stawem. Jego rodzice pamiętali i mieszkali jeszcze w drewnianych domach w polu, pan Walenty z żoną Antoniną z Dropikowskich, wychowali swoje dzieci w domu nad stawem, tu po swoich dziadkach mieszka ich wnuczka pani Anna Jankowiak. Dalszymi mieszkańsami tego domu były zacne rodziny: rodzina Michala Menesa, rodzina Rogalińskich, rodzina Gerszendorfów, rodzina Sekulskich, rodzina Woźniaków, rodzina Waligórskich oraz rodzina Majchrowskich.
W drugim mniejszym domu mieszkały cztery rodziny: rodzina Nawrockich, rodzina Wojtkowiaków, rodzina Bandoszów i rodzina Tabaków. Były to rodziny bardzo pracowite, żyjące w zgodzie z tradycją naszej wiary.
Corocznie mieszkańcy obu domów, ubierali na środku długiego domu, III ołtarz na Procesję Bożego Ciała. Wszyscy mieszkańcy brali udział w tej najuroczystszej Procesji. Wiele młodzieży z tych wyżej wymienionych rodzin, należała do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej. Reguły tego stowarzyszenia wymagały dużego zaangażowania, młodzież sprostała tym wymaganiom. Pozostały piękne wspomnienia, szczególnie z wystawionych sztuk teatralnych. Zaznaczył się swoim aktorskim talentem pan Franciszek Gerszendorf, który grał główną rolę w sztuce pt. „Misterium Męki Pańskiej" postać samego Jezusa. Sztuka była powtarzana w wielu parafiach sąsiadujących z nekielską. Były też powiatowe występy tańca regionalnego, wystawy prac artystycznych - hafciarskich w Poznaniu. Dużym inspiratorem wszystkich poczynań edukacyjnych była p.hr. Rozalia Żółtkowska - założycielka i opiekunka koła Młodych Polek. Osiągnięte wyniki świadczą o wkładzie pracy tej młodzieży. W serdecznej pamięci pozostała również osoba pani Władysławy Kasprowskiej z domu Nawrockiej. Bodajże nie ma w Nekli i w okolicy domu, w którymby pani Władysława nie urządziła uczty weselnej. Była drobną, skromną kobietą, ale potrafila ze zwyklych surowców wypracować bardzo smaczne, wspaniałe dania, nie mówiąc o ciastach, które same rozpływały się w ustach. Podziliali ludzie tę umiejętność sztuki kulinarnej, której pani Władysława nauczyła się, jako młoda dziewczyna w pałacowej kuchni, pod kierunkiem pana kuchmistrza Dankowskiego. Wielu wartościowych ludzi, wydały rodziny mieszkające w domach z czerwonej cegly. Trudno teraz po ponad pół wieku, odnaleźć szczegóły tych postaci.
Trzeci dom stojący na tej ulicy, to dom ze zmiennymi likatorami.
Następny dom stojący frontem do ulicy, to pokoleniowy dom życzliwej i zacnej rodziny p. Władysławy i Wincentego Maciejewskich. Ich dzieci to: Waclaw, Zygmunt i Urszula, oraz Maria i Zbigniew. Zachował się w pamięci smak znakomitych ogórków kwaszonych oraz kapusty, którym życzliwa pani Władyslawa obdarowywała przyjaciół. Dziękujemy jej za to.
W pierwszym domu stojącym szczytem do ulicy, mieszkała rodzina p. Ludwika i Ludwiki Najtkowskich. Pan Ludwik wcześnie zmarł. Została wdowa z siedmiorgiem dzieci. Musiała być dzielną kobietą, gdyż wszystkich synów: Wacława, Wojciecha, Kazimierza i Franciszka oraz córki: Rozalię, Stanisławę i Zofię, wychowała na samodzielnych, zacnych obywateli Nekli. Najstarszy Wacław, brał udział w wojnie, najmłodsza córka należała do KSM-u, śpiewała w chórze kościelnym. Wojciech był zacnym mistrzem wędliniarskim, Kazimierz rolnikiem, Franciszek założył zakład malarski. Na pewno nie łatwo było wychować siedmioro młodych ludzi, tym większe uznanie dla matki.
W domu stojącym frontem do ulicy, ładnie zadbanym z dużym podwórzem i warsztatem stolarskim, mieszkali p. Stanislaw i Marta Gościniakowie z dziećmi: synem Władysławem, córką Lutką i synem Marianem. Dzieci uczyły się w szkole powszechnej w Nekli. W warsztacie pracowali czeladnicy i uczniowie stolarscy, wyrabiali solidne meble na zamówienie oraz okna i drzwi do nowych budynków.
Następny dom z małym ogródeczkiem i wejściem od ulicy, to dom państwa Magdaleny i Szczepana Kapcińskich. Dom ten się ładnie odnawia, zamieszkała w nim wnuczka Magdaleny i Szczepana, pani Elżbieta Jankowska z mężem.
Dom budowany szczytem do ulicy, to dom państwa Anieli i Franciszka Chadadów. Mury tego domu zawierają pokoleniową historię, którą pięknie opisał mieszkaniec tego domu w dzieciństwie, siostrzeniec pani Anieli, pan Zbigniew Makuszyński w książce pod tytułem: „Od berbecia do rupiecia". Wspaniałe opisuje tam swoje dzieciństwo spędzone u swoich dziadków na Zawodziu jak życie i tradycje w ówczesnej Nekli oraz całą swoją biografię. Rodziny Waczyńskich i Chadadów to stare patriotyczne rodziny nekielskie. Pan Franciszek razem ze swoimi braćmi: Stanisławem, Antonim i Andrzejem brali udział w Powstaniu Wlkp. 1919r. Pan Franciszek w latach międzywojennych był pracownikiem kolei, pani Aniela osoba wrażliwa, wzorowo wychowywała swoje dzieci. Najstarszą Zofię, poważną, wiecznie zaczytaną, o fenomenalnej pamięci i dużym talencie recytatorskim. Swoimi deklamacjami patriotycznych wierszy wzruszała słuchaczy i zbierała duże brawa. W życiu dorosłym w drugiej połowie dwudziestego wieku spisała historię nekielskiego oddziału Powstańców Wielkopolskich. Przeżycia lat okupacyjnych. Historię Ochotniczej Straży Pożarnej w Nekli. Powstanie biblioteki w Nekli. Pamiętniki swojego męża Antoniego Matuszaka z okresu wojny 1939 do 1945r., które można nazwać „Od gułagu do Monte Casino". Współuczestniczyła w opracowaniu Kalendarium Miasta Nekli. Jest honorowym Obywatelem Miasta Nekli, a tak naprawdę „Długoszem" naszego rodzinnego Gniazda.
Młodsza Janina, wesoła, rezolutna, zdolna i praktyczna, swoje umiejętności wykorzystała w pracy farmaceutycznej. Po wojnie, cały okres zawodowy przepracowała, jako ceniony pracownik w szczecińskiej aptece.
Syn Józef, solidny uczeń i kolega, nigdy nie rozrabiał na boisku, swoim dżentelmeńskim zachowaniem zdobywał sympatie i zaufanie. Skończył studia stomatologiczne na poznańskiej Uczelni i został lekarzem dentystą.
Najmłodszy syn Władysław, wesoły, lubiany kolega, ceniony pracownik, odważny druh-skarbnik OSP w Nekli, swój ostatni etap życia poświęcił dla posługi przy parafialnym kościele w Nekli jako zakrystianin, wspominając swoje lata ministranckie.
Następny dom jednorodzinny, parterowy z czerwonej cegły, usytuowany troszkę głębiej w ogrodzie, to dom państwa Włodarczaków. Starsze już zacne małżeństwo. Pan Włodarczak był inwalidą, jego małżonka zajmowała się domem i ogrodem, nie mieli dzieci.
Długi dom stojący frontem do ulicy, to dom państwaWojciecha i Józefy Klamrowskich oraz ich dzieci, Teresy i Marianny synów Władysława, Kazimierza Pan Wojciech jak i jego brat z Kokoszek, mieli wspólną profesję tzn. obaj byli młynarzami na wiatrakach. Zapewne już przed pierwszą wojną światową jak również podczas drugiej wojny, pomagali konspiracyjnie polskim rodzinom, aby mogli ze swojego ziarna jeść chleb. Nocami kiedy były sprzyjające wiatry, wiatrak pracował na pełnych obrotach. W latach dziecinnych fascynował nas ten wiatrak na dużym wzniesieniu, jego duże śmigła. Wydawało nam się, że to wszystko żyje, aż pewnej letniej nocy, podczas burzy piorum uderzył w ten żywy organizm i pod koniec dwudziestego wieku era wiatraków minęła i nie ma już tych historycznych młynarzy. Pozostały wspomnienia - emigracji pana Wojciecha do Filadelfii, zrywu patriotycznego w postaci daru na dozbrojenie Polskiej Armii po pierwszej wojnie światowej. Dzieci pana Wojciecha i Józefy: Teresa i Marianna wraz z bratem Kazimierzem śpiewały w chórze kościelnym i działały w szeregach KSM. Teresa śpiewała wysokim sopranem, a Kazimierz wygwizdywał piękne melodie, jak gdyby miał słowika w gardle. Ich stryjeczni bracia z Kokoszek: Bonifacy grał dobrze na akordeonie a nawet udzielał lekcji, gdy go o to poproszono. Stanisław był wirtuozem skrzypiec, zbierał stare okazy, sam je rekonstruował. Jeździł na szkolenia do Poznania, prawdopodobnie nawet miał możliwość grania na Stradiwariusie. Wielu członków rodziny Klamrowskich doczekalo sędziwego wieku-ponad 90 lat. Muszę jeszcze wspomnieć lata II wojny światowej i postać pana Kazimierza oraz pana Stanisława Kaźmierczaka, którzy byli zatrudnieni w zakładzie kołodziejskim prowadzonym przez Niemca - Zabańskiego w budynkach po wysiedlonych państwu Braciakach. Pan Kazimierz i Stanisław byli już czeladnikami wyszkolonymi przez świetnego mistrza kołodzieja, Ignacego Olka. Musieli jednak wykonywać polecenia nie zawsze trafne w tym zawodzie, wydane przez narzuconego obcego majstra. Wówczas pan Kazimierz rozpoczynał gwizdać swe ulubione melodie i tak, w takt pracy strugów obaj z Stanisławem tworzyli duet na dwa głosy. Reszta załogi w tym również pisząca te wspomnienia, na głos tych pięknych melodii, doznawala otuchy, że przecież te złe dni nie będą trwać wiecznie. Wierzymy, że te ich głosy zostały dołączone do niebieskich chórów.
Historię przodków swojej rodziny z poetyzmem przechowuje, wnuczka pana Wojciecha i Józefy pani Danuta Smolińska.
W domu państwa Wojciecha i Józefy Klamrowskich w latach trzydziestych, mieszkały rodziny: pana Adama Czerniaka oraz pana Wincentego i Anny Wesołowskich. Pan Adam Czerniak był naszym długoletnim zakrystianinem. Zaczynał pracę już w latach dwudziestych XX wieku, był człowiekiem odpowiedzialnym i pracowitym, traktował swoją służbę bardzo poważnie. Skromny i dyskretny , był jak gdyby zaufanym pośrednikiem między parafianinem a Księdzem Proboszczem. W pracach porządkowych w kościele i na cmentarzu przykościelnym, pomagała mu rodzina, małżonka oraz starsze dzieci: syn Andrzej, córka Franciszka, Aniela, Aleksy i Bronisława, wszyscy byli uczniami Szkoły Powszechnej w Nekli. Wszyscy parafianie, którzy znali pana Adama, na pewno wspominają go w modlitwie o wieczny odpoczynek i spokój Jego duszy.
Następna rodzina w tym długim domu to państwo Wincenty i Anna Wesołowscy z dziećmi: Czesławem, Józefem, Tadeuszem i Janem. Byli młodą, szczęśliwą rodziną, ojciec Wincenty pracował w młynie prawie naprzeciwko, a mama Anna opiekowala się swoją czwórką małych jeszcze synów. Los jednak zgotował im ciężką tragedię, jednego dnia w nieszczęśliwym wypadku przy pracy w młynie, zginął ich mąż i ojciec Wincenty. Bardzo dobry człowiek, troskliwy opiekun rodziny. Spotkał ich straszny cios. Pani Anna była osobą głęboko wierzącą, to zaufanie w pomoc Boską, dało Jej siły w pokonywaniu codziennych kłopotów, sama posiadała jak mówili współmieszkańcy „złote serce i złote ręce". Umiała pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Wychowała swoich synów na ludzi wrażliwych i życzliwych, którzy potrafią zauważać ludzkie problemy, szanujących się wzajemnie i na pewno wspominających swoją Mamę z dużym uczuciem i wdzięcznością. Wielu starszych mieszkańców Nekli z wdzięcznością wspomina panią Annę i dziękuje Jej w pacierzu za to, że zostawiła w Zawodziu najmłodszego syna pana Jana Wesolowskiego, który na wzór swojej Matki, potrafi pomagać chorym i słabym, jest naszym nekielskim bratem Albertem.
Ostatni dom na lewym zaułku Zawodzia, to piętrowa kamienica, zamieszkała przez kilka rodzin. Mieszkańcami jej byli, na parterze p. Banaszakowie, Gawrońscy i Majnholdowie, a na piętrze: pani Michalina Waczyńska z rodziną, i państwo Kryślakowie z rodziną. Przystojne siostry Banaszakówne, Pelagia i Bronisława oraz siostry Gawrońskie, śpiewały w chórze kościelnym i działały w Stowarzyszeniu Młodych Polek. Pan Gawroński miał warsztat szewski. Rodzina Majnholdów, młode małżeństwo z małymi dziećmi. Ojciec był mistrzem kominiarskim, małżonka zajmowała się dziećmi w domu. Byli ludźmi spokojnymi i ułożonymi, wojna zabrała im najwyższą ofiarę. Ojciec wcielony do armii niemieckiej zginął na froncie rosyjskim, matka zmarla w domu, przy połogu czwartego dziecka. Została czwórka małych dzieci sierot, zaopiekowała się nimi babcia i młodsza siostra zmarłej matki.
Na piętrze pani Michalina Waczyńska, zawsze elegancka, zadbana, potrafiła wykorzystać swoje umiejętności kulinarne, wydawała domowe obiady dla nauczycieli, urzędników. W ten sposób dorabiała do swojej wdowiej renty. Państwo Kryślakowie stanowili siedmioosobową rodzinę. Pan Władysław był granatowym policjantem, tak nazywanym z racji granatowego munduru, jaki wówczas nosiła policja. Ten mundur budził zawsze respekt, ale pan Władysław miał łagodną twarz i nie baliśmy się Jego. Najstarsza córka Teodozja, była naszą ulubioną nauczycielką. Druga Irena, była absolwentką Szkoły Ekonomicznej, pracowała w księgowości. Trzecia Krystyna, uczyła się jeszcze w szkole powszechnej, była miłą koleżanką. Dwaj synowie byli jeszcze małymi chłopcami. Rodzina ta ponosiła, również najwyższą ofiarę, pan Władysław został internowany przez wojska niemieckie i razem z nauczycielami, naszym panem kierownikiem Ignacym Wróblewskim i panem Gerardem Linke oraz wielu innymi zakładnikami polskimi, zostali rozstrzelani na rynku kostrzyńskim bez żadnego sądu, przez pluton egzekucyjny, dnia 20 października 1939r. Cześć Ich pamięci!!! Lęk i strach ogarnęła nas wszystkich, a szczególnie dzieci, które chodziły już do szkoły i miały ogromny szacunek do swoich nauczycieli. Było to dla nas niezrozumiałe, a co dopiero dla tych bliskich rodzin, którzy poniesli tak bolesną stratę. Wiele było nocy nieprzespanych, przepłakanych, przemodlonych.
Zakończona lewa strona ulicy Zawodzie z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Wracamy do stawu, idąc w górę po prawej stronie ulicy, naprzeciw stawu było wgłębienie, jak gdyby niecka, w której przeważnie stała woda. Idziemy trochę wyżej, mijamy piwnice, ziemniaki. Pierwszy dom po tej stronie był dom rodziny państwa Antoniego i Marii Piotrowskich. Budynek parterowy, rozległy, zwrócony frontem do ulicy. Za domem duże kwadratowe podwórze, zabudowane wkoło gospodarskimi budynkami. W trzydziestych latach ubiegłego wieku, zagroda ta była pełna ruchu i gwaru młodego pokolenia. Państwo Piotrowscy wychowali cztery dorodne córki, Stefanię, Kazimierę, Pelagię, Stanisławę i syna Józefa. Młodzież pilnie uczęszczała do Szkoły Powszechnej w Nekli i dzielnie pomagała w ojcowskiej zagrodzie. Dzieci były od wczesnych lat przysposabiane do szacunku ojczystej ziemi. Pan Antoni z własnej autopsji poznał Jej ogromną wartość. Jako młody człowiek, przymusowo wcielony do obcej armii, walczył na kolejnych frontach, aby wrócić w końcu z Armią Błękitną gen. Józefa Hallera na ziemie polskie. Prawdopodobie jako jedyny halerczyk z nekielskiego terenu, mógłby nam przybliżyć ten bardzo ciekawy okres historii. Mamy jednak użyczony przez członków rodziny, pana Józefa Piotrowskiego i panią Genowefę Knasiak opis „Dziejów rodziny Piotrowskich" od roku 1790. Warto się z nimi zapoznać, jest załączony do wspomnień o Zawodziu. Pan Antoni miał postawę przywódcy i marszałkowskiego wąsa, budził respekt i szacunek otoczenia. Jego małżonka pani Maria ze Strzyżewskich, była osobą spokojną, bardzo życzliwą, cieszyła się dużą sympatią sąsiedztwa.
Dominującym gmachem, nie tylko w Nekli, ale również w okolicy, był młyn parowy, murowany z wysokim kominem, wybudowany w roku 1917. Stanowił o uprzemysłowieniu naszej Nekli. Do tego czasu, a jeszcze długo potem funkcjonowały wiatraki. Młyn miał duże powodzenie. Rolnicy z okolicznych wsi, podjeżdżali z pełnymi wozami zboża na przemiał. Po prawej stronie młyna stoi, dom solidny z murowanym balkonem na piętrze. Parter domu przeznaczono na biuro, a reszta na mieszkanie dla właściciela albo zarządcy. Ostatnim zarządcą przed wojną był pan Sobierajski, który wcześnie zmarł. Został pochowany na nekielskim cmentarzu. Została wdowa z synem Januszem i córką Halinką. Po prawej stronie idąc od stawu, zaraz za młynem stała figura św. Stanisława, którą hitlerowcy zniszczyli.
Następny dom to zagroda gospodarska państwa Tadeusza i Zofii Kowalczyk z czworgiem dzieci, córkami: Marią i Teresą oraz synami Romanem i Julianem. Państwo Kowalczykowie to bardzo zacna i życzliwa rodzina. Nie odmawiali nigdy pomocy potrzebującym, tak też wychowali swoje dzieci, zdolni, otwarci, zawsze pełni optymizmu. Dom ten pięknie się rozwija, a w nim już czwarte pokolenie po śp. Tadeuszu i Zofii, wnuki p. Teresy i Jana Klemów.
Przed ostatni dom zamieszkiwała rodzina p. Ewalda Lirscha, który z jednej ze swych wojennych tułaczek, przywiózł do domu rodzinnego dorodną Polkę jako swoją żonę. Byli spokojnymi, pracowitymi ludźmi. Wychowywali piątkę dzieci, Wandę, Zofię, Emilię i dwóch synów. Dziewczęta były wychowane w wierze katolickiej i uczęszczały do polskiej szkoły, synowie w wierze ewangelickiej i uczęszczali do niemieckiej szkoły. Najstarsza córka była czynna i zdolną druhną KSM. W czasie okupacji synowie byli zmobilizowani do armii niemieckiej. Ewald i Bronisława w 1945r. Nie ewakuowali się z armią niemiecką, pozostali w Nekli do końca swojego życia, leżą z córką Wandą na nekielskim cmentarzu.
Następny ostatni budynek to niemiecka szkoła razem z kaplicą ewangelicką. Na użyteczność sakralną, wskazuje krzyż umieszczony nad głównym wejściem do budynku. W niedzielę i święta przyjeżdżał pastor z Czerniejewa i odprawiał nabożeństwa, na które uczęszczali okoliczni ewangelicy. W jednej połowie domu była duża klasa i kaplica równocześnie, a w drugiej mieszkanie dla nauczyciela, pana Millera z rodziną. Ulicę wieńczy krzyż, dawniej drewniany, obecnie w dwudziestym pierwszym wieku, betonowy, stoi w kwietnum trójkącie, swoimi ramionami wyznacza nam rozstaje drogi. W lewą stronę do starej Nekli w prawą do nowej dzielnicy, która się szybko rozrasta. Ten krzyż jest świadkiem wielu pokoleń i wielu zdarzeń, jest znakiem wiary i siły.
Zdarzenie, które przeżywaliśmy w drugą niedzielę 9 września 1939 roku, miało miejsce właśnie przed tym krzyżem. W słoneczne popołudnie wracaliśmy z kościoła z nieszporów, kiedy w duże zgromadzenie przechodniów wjechał nagle wojskowy samochód, w którym pod eskortą zbrojną siedział starszy mieszkaniec Nekli jako zakładnik. Samochód był ochraniany przez cztery ciężkie motocykle z koszami, w których siedzieli uzbrojeni żołnierze ubrani w ciemne panterki z głębokimi hełmami na głowach oznaczonymi swastyką. Był to zwiad wojsk niemieckich dla zbadania dróg strategicznych. Serca w tłumie zamarły, wszyscy pobledli, nie moglam się ruszyć z przerażenia, miałam wtedy 12 lat i wydawało mi się, że zamknęła się za mną jasna brama dzieciństwa, a otwarły bramy piekieł, wysłannicy których przybyli, aby niszczyć, palić i zabijać. Bowiem już od pierwszego września, były bombardowane: Poznań, Września, Środa, tory kolejowe, mosty. Krwawymi łunami świeciło niebo nocami. !! września 1939 roku w godzinach popołudniowych oddziały piechoty armii niemieckiej wkraczały do Nekli. Szli polną drogą z Targowej Górki widocznie strategiczną.
Każdy opisany dom i wspomniane Rodziny, mają swojego Ducha historii, który pomagał w zachowaniu wiary, języka, tradycji przodków i umiłowania wolnej ziemi Ojczystej, dla której warto żyć.
Wspomnienia spisane z inspiracji Pani Zofii Matuszak opracowała Maria Teresa Chromińska