Przyszłam na świat 19 stycznia 1914 r. pośród lasu, gdyż ojciec mój był gajowym. Byłam drugą córką a czwartym dzieckiem Władysława i Józefy Harbonowiczów. W 1935 r. wyszłam za mąż za Jana Szalatego z poznańskiego, skąd on i jego rodzina przybyli na Polesie. Państwo sprzedawało działki z budynkiem mieszkalnym. Mąż posiadał gospodarstwo 22 hektarowe i dom. Resztę, to znaczy oborę, stodołę i budynek gospodarczy wybudowaliśmy sami. Posiadaliśmy 15 krów, 5 koni, wiele świń i liczne ptactwo. Posiadaliśmy też niezbędne maszyny rolnicze. Nasze gospodarstwo, choć z trudem i mozołem, rozwijało się dobrze dzięki żyznym poleskim ziemiom . Mieszkaliśmy w Staniewiczach, gmina Iwacewicze, pow Kossów Poleski. W 1939 r. mieliśmy już dwóch synów, Henryka, ur. w 1936 r. ( zmarł 13 maja 1939 r.) i Czesława, ur. w 1938 r. , który przeżył tułaczkę i dzięki Bogu, żyje do dziś. W roku 1939 świat został wstrząśnięty echem wojny światowej, którą rozpętał Hitler, napadając na Polskę z jednej strony, a Stalin z drugiej, zajmując wschodnią część Polski.
4 listopada 1939 r. przyszła na świat córeczka Genowefa.
10 lutego 1940 r., o godzinie 4 nad ranem, stukaniem kolbami karabinów do drzwi z wrzaskiem "otwieraj"!!!, obudzili nas bolszewiccy żołnierze. Nie wiedzieliśmy o co im chodzi. Przerażone dzieci zaczęły płakać. Moja, chora na serce mama zemdlała. Nie wiem co robić ale ratuję mamę. Mąż otworzył drzwi.. Pierwszy widok, to skierowane do nas lufy karabinów i rozkazy:
- Zabierajcie się !!!... Zostaniecie wywiezieni w głąb Rosji ! Tak rozkazał Stalin.
Zaczęliśmy płakać, prosić, błagać, że my nic złego nie zrobiliśmy. Czego od nas chcecie? Bolszewicki sołdat krzyknął, że mamy nie gadać, ale zabierać się i już. Zaczęłam płakać i mówię; -Po co macie nas wywozić i zabijać? - Zabijcie nas na miejscu! Wiedzieliśmy już wcześniej co potrafią zrobić żołnierze NKWD. Gdy weszli do Polski 17 września 1939 r. już krew się lała. W rowach leżały ciała zamordowanych leśniczych, gajowych, policjantów. Powiedział: "Niet, was nie budiem strelat`, tolko wywieziem. Zaczęłam szykować ubranka dla dwuletniego synka i trzymiesięcznej córeczki. Wołam z płaczem: Boże, Boże, w co te dzieci ubiorę ? W takie mrozy pomarzną mi.
-Towarzyszu, widzicie te małe dzieci? Czy wy nie macie serca?
-Dawaj, dawaj, poskoriej sabirajsia. Możesz sabrat wsiu odeżdu.
Mamy wyruszyć w podróż, a tu nie mam ani kawałka chleba - miałam właśnie piec. Ciasto zostało w dzieży. Płaczę. Straciłam już pamięć i nie wiem jak dzieciaki otulić na drogę, a tu mama lamęci. Zaczęłam prosić żołnierza aby pozwolił wydoić krowę i dać dzieciom ciepłego mleka. Jednak trochę wzruszył żołnierza widok płaczących dzieci i mogłam pójść do obory pod eskortą dwóch karabinów. Pozbieraliśmy co potrzebne na drogę. Mąż ze strachu czy z nerwów musiał się załatwić. W pomieszczeniu ubikacji nie mieliśmy, więc też go wyprowadzili pod karabinem. Gdy się wreszcie wyszykowaliśmy, popatrzyliśmy z płaczem i z bólem serca i naprawdę wielkim żalem, że zostawiamy nasz dorobek, w który włożyliśmy tyle pracy. Musimy wszystko zostawić i jechać na tułaczkę w nieznany świat.
Wsiedliśmy na sanie i wieźli nas 13 km na stację kolejową w Iwacewiczach. Czekał tam na nas bardzo długi pociąg towarowy z załadowanymi już ludźmi. W naszym wagonie było kilka rodzin i około pięciu malutkich dzieci, które płakały z zimna i głodu. Nikt przecież nie zdążył uszykować dzieciom właściwego pożywienia. Później przynieśli do wagonu parę bochenków chleba do podziału. Cóż to znaczyło na 16 dorosłych ludzi i dużą gromadę dzieci na cały dzień? Przez cały dzień stał jeszcze pociąg na stacji, bo wciąż zwozili nowych ludzi. Dopiero w nocy ruszył w nieznany świat. Dokąd i po co ? Różnie myśleliśmy. Słyszeliśmy co potrafią zrobić z Polakami. Płakaliśmy i modliliśmy się. W wagonie było zimno, wszędzie świeciły dziury, przez które dostawało się mroźne powietrze. Wprawdzie na środku wagonu stał żelazny piecyk ale brakowało drewna na opał. Gdy podjechaliśmy pod jakiś tartak, kazali mężczyznom wyjść i przynieść trochę drzewa. Wszystko odbywało się pod lufami karabinów.
Mimo to było bardzo zimno. Pewna staruszka przymarzła do ściany wagonu. Zmarła, więc musieli ją odrywać od tej ściany. Co z nią zrobili, nie pamiętam, musieliśmy jechać dalej. Jechaliśmy około dwóch tygodni, aż dotarliśmy za Archangielsk. Tam mieliśmy dzień czy dwa odpoczynku. Spaliśmy w jakiejś świetlicy na podłodze, jak śledzie. Przyjechały po nas sanie, załadowaliśmy się i w drogę. Było jeszcze gorzej. Zimno nie do wytrzymania. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów i odpoczynku w zimnej, lodowatej cerkwi nie zwracano w ogóle uwagi na małe, płaczące z zimna dzieci. Rano zjedliśmy po kawałeczku zmarzniętego chleba i dalej, w drogę. Swoją córeczkę karmiłam jeszcze piersią, więc ją trochę ogrzałam. Gorzej było z dwuletnim synkiem. Trudno było dostać gorącej wody do picia. Wielki był kłopot z suszeniem pieluszek, nie było gdzie. Pamiętam, dojechaliśmy chyba do większej miejscowości. Nocowaliśmy w świetlicy, więc miałam okazję aby wysuszyć pieluszki. Dzieciak mój już był chory, gorączkował. Dalsza podróż odbywała się przez tereny górzyste. Zjeżdżając w dół, przewracały się sanie. Wszyscy zażywali kąpieli śnieżnych. Wyciąganie dzieci ze śniegu, krzyki, jęki. Wokół słychać: Boże, Boże, ratuj nas! To co działo się podczas całej podróży, trudno dzisiaj opisać. Trzeba to było przeżyć i widzieć tę rozpacz.
W tym dniu pokonaliśmy 35 kilometrów z chorym już dzieckiem. Nocleg miał być znów w klubie. Dzięki Bogu bo trochę cieplej i będę mogła coś załatwić z chorym dzieckiem. Poszukałam lekarza. Przyszedł i zbadał córeczkę. Stwierdził zapalenie płuc. Nie byłam tym wcale zdziwiona. W takich warunkach starzy pochorowali się i pomarli w drodze, a cóż dopiero taka mała kruszyna! Prosiłam lekarza, żeby mnie z chorym dzieckiem skierował do szpitala. Jak ja mogę tak jechać z tak chorym dzieckiem? Lekarz wcale nie chciał o tym słyszeć. Co tam go obchodzi chore dziecko? Dał mi proszek zawinięty w gazetę, bo papieru nie mieli. Niby lek przeciw zapaleniu. Podałam ten lek dziecku i dalej w drogę. Sunęły sanie po śniegu a moje dziecko coraz mocniej płacze. Wprost już jęczało a ja równo z nim. Serce mi z bólu pękało, że ja, matka nie mogę nic zrobić. Nie mogę przytulić aby ukoić ból, nie mogę dać pić albo chociaż zwilżyć spalone gorączką małe usteczka. Wołam: Boże, ratuj moją Kruszynę, nie zabieraj mi Boże, proszę Cię- wołam i płaczę. Do dzisiejszego dnia, na wspomnienie płaczu i jęków córeczki jeszcze łzy mi płyną, że nie byłam w stanie jej pomóc. Kończył się kolejny odcinek naszej podróży. W drodze dziecko przestaje płakać, w końcu uspokoiło się. Ja nieszczęśliwa, myślałam, że usnęło. Rzeczywiście usnęło, ale na wieki. Dotarliśmy do wioski. Tu miał być dłuższy, trzydniowy odpoczynek. Miały przyjechać inne furmanki a dotychczasowe powrócić do domów, bo wiozły nas już ok. 300 km. Wzięłam delikatnie swoje zawiniątko aby nie obudzić i wniosłam do izby. Tutaj dopiero dotarło do mnie co się stało. Usnęła na zawsze moja kochana Córeczka. Jeszcze dzisiaj widzę, jak śpi spokojnie na moich rękach. Zaczęłam płakać, krzyczeć. W pierwszej chwili nie wiedziałam co mam ze sobą zrobić? Otruć się nie miałam czym, zabić się.? Doznałam szoku. Zawsze z nami byli żołnierze. Jeden z nich skierował na mnie lufę karabinu i krzyknął: Zamałczi, bo zastrieliu tiebja! Nie zważałam na to, bo było już mi wszystko jedno. Stanęłam naprzeciwko i krzyczałam: Striełaj, striełaj. Zamordowaliście moje dziecko, bandyci, to i zabij mnie, bo i tak po drodze będziemy umierać z głodu i zimna. Patrz - moja matka już ledwie żyje i drugie dziecko też na pół zmarznięte. Co czeka nas dalej? Śmierć! Śmierć!
Drugi żołnierz podszedł do niego i chwycił za karabin
- Czto ty diełajesz? Uwidieł czto riebionok pamoir i mati baliejet?
Wyszli z izby.
Syn Czesław ledwie zipi, ja płaczę, a tu pochować nie ma w co. Skombinowałam mej córeczce sukieneczkę z mojej sukni. Całą noc szyłam. Nazajutrz poszłam z mężem do naczelnika poprosić, żeby zrobili trumienkę i krzyż. Naczelnik zaczął śmiać się: A po co krzyż? Ale stolarz odezwał się: U nich tak chowają. Na drugi dzień krzyż i trumna była zrobiona. Teraz muszę prosić naczelnika by dał człowieka, byśmy mogli pochować dziecko. Były takie przypadki, że w czasie tej podróży rodzice musieli zostawiać martwe dzieci i jechali dalej. Co się z nimi później działo, nie wiadomo. Idę po raz drugi do naczelnika i proszę o człowieka. On sobie siedzi przy stole, coś pije, zajada ciastka i mówi mi: Ładno, ujeżdżajcie a my zcharanim! Wpadłam w złość i z płaczem krzyczę: Wy siedzicie i pijecie czaj a ja trzy dni nic w ustach nie miałam oprócz łez i bólu. Swego dziecka nie zostawię wam. Wezmę ze sobą. Do końca podróży będę je wieźć ze sobą. Ja wyjadę a wy dzikom na pożarcie wyrzucicie! O nie, nie zostawię! Nie zostawię!
Musiało to zrobić na nim wrażenie bo tylko powiedział: Idi, zaraz cziełowiek prijdiot.
Przyszedł mężczyzna z małymi saneczkami. Postawiliśmy trumienkę. Zawieźliśmy na cmentarz i pochowaliśmy. Wracamy, a tu już furmanki i ludzie się pakują. Szybko zbieramy się i dalej w trzydniową drogę.
Bez posiłku już byłam tak wykończona, że ledwie trzymałam się na nogach. Przez trzy kolejne dni jedziemy lasami. Teren jest bardzo pofałdowany. Ponownie pokonujemy po ok. 30 km. dziennie. Synek woła: Mamo, daj jeść! Tato, daj jeść! Cóż mogę dać temu dziecku? Mamy kawałek chleba ale zmarznięty. Zaczęliśmy prosić woźniców aby zatrzymali się w lesie, abyśmy mogli dać dzieciom pić. Posłuchali. Stanęliśmy w lesie. Mężczyźni nazbierali trochę chrustu i rozpalili ognisko. Mąż w garnuszku stopił trochę śniegu, zagrzał i podaliśmy dziecku łyżeczką tak uzyskaną wodę. Jechaliśmy dalej. Trzeciego dnia mieliśmy do pokonania 35 km. Widzę, że synek jest bardzo słabiutki. Drżę ze strachu, żalu i bólu, prosząc Boga o wytrwanie, żebyśmy mogli wreszcie dojechać do miejsca przeznaczenia. Dojechaliśmy. Furmanki zaraz musiały wracać więc rozładunek przebiegał bardzo sprawnie. Mąż najpierw pomógł matce wygrzebać stare i zmarznięte na dodatek kości. Zaraz zabrał też syna i wniósł do izby. Po chwili słyszę krzyk męża: Boże, Boże, dzieciak nie żyje. Cały jest sztywny! Na te słowa oparłam się o sanie, ani kroku dalej zrobić nie mogłam. Nie, nie- powtarzałam szeptem - nie może tak być Boże mój! Dlaczego mnie karzesz? Dlaczego zabrałeś mi ostatnie dziecko? Kobiety z tej wsi wzięły mnie pod rękę i zaprowadziły do domu. Upadłam na podłogę. Byłam bezsilna, wyczerpana. Pomyślałam sobie: W tak krótkim czasie stracić swoje dzieci, co za rozpacz. Matka moja, choć bardzo słabą była zabrała się za ratowanie wnuka. Z pewnością Matka Najświętsza dodała jej sił. Rozebrała blade, nieprzytomne dziecko. Kobiety zaczęły nacierać ciało synka. Mąż poszedł poszukać lekarza. Leżę na podłodze i proszę: Boże, zostaw mi syna, nie zabieraj go! Wrócił mąż z panią doktor.
Była bardzo miła i szczera. Zrobiła dziecku zastrzyk, zapisała cukru, ciastek i powiedziała: Macie dużo szczęścia, gdyby minęła jeszcze godzina to chłopiec by się już nie obudził. Poszła z mężem do sprzedawcy w sklepie, gdyż było już bardzo późno. Wrócił szybko. Przyniósł wszystko, co wskazała lekarka. Synek otworzył już oczy i woła : Ja chcę jeść!!! Kobiety przyniosły ciepłej wody, mama osłodziła i maczając w niej ciastka, karmiła wnuka. Uradowałam się, że syn żyje, dziękując Bogu za jego ocalenie. Wyczułam również szczerość ludzi tam mieszkających, którzy przynieśli nam trochę jadła, chociaż sami nie mieli za wiele. Na drugi dzień z rana zawitała Pani Doktor i zbadała synka. Zapisała jajka. Powiedziała, że musi zjeść przynajmniej jedno jajko dziennie. Ponownie zapisała cukier i ciastka. Zaproponowałam lekarce kupno mojego czarnego kostiumu, abym miała za co wykupić zapisane produkty. Płaszcz zamieniłem u pewnej kobiety na mleko, która zgodziła się przynosić codziennie ? litra mleka.
Wioska, w której się znaleźliśmy nazywała się Siennoj. Przyjechaliśmy do niej 1 kwietnia 1940 r., po trwającej od 10 lutego podróży, kiedy to zostaliśmy wyrzuceni z domów w Staniewiczach.
Wrócę jeszcze do tego leku, który w czasie podróży lekarz zapisał naszej córeczce na zapalenie płuc. Mama wzięła ten proszek, który wydał się jej podejrzany ze względu na zbyt dużą porcję. Dotknęła językiem i zaraz krzyknęła. Trucizna spaliła cały czubek języka. Zaczęła płakać, a ja z nią. Cośmy zrobiły, daliśmy dziecku truciznę. Boże, Boże, dlaczego przed podaniem tego leku nie spróbowałam? Nie pomogą krzyki i lamenty, gdyż dzieciak był już pochowany. Opowiedziałyśmy o tym kobietom. Została nawiązana nić porozumienia. Ponieważ po przyjeździe zostaliśmy ulokowani w barakach, opowiedziały nam jak wyglądało ich przybycie do Siennoj. Gdy nas tu przywieźli to był tylko las i też śniegu pełno. Rzucili nas na ten śnieg. Musieliśmy rąbać świerki i budować szałasy. Pościel mieliśmy z gałęzi. A ilu ludzi tu umarło! Zobaczycie jak duże jest tu cmentarzysko. Gdy o tym nam opowiadały, wszystkie płakały.
Wrócę do wątku osobistego. Od tego czasu, gdy się tutaj znaleźliśmy i zachorował synek - leżał aż do października, kiedy to powoli zaczął wstawać i na nowo uczyć się chodzić. Po raz drugi w życiu miał krzywe nogi, jak pałąki. Był tak bardzo słaby i wycieńczony przez chorobę. Wychodząc do pracy żegnałam się z nim, gdyż obawiałam się, że wracając mogę ujrzeć go martwym. W pracy byłam ponura, smutna i zamyślona o tym co w domu z synkiem i matką. Matka też była wątła, chorowała na serce. Miała już 69 lat. Z pracy wychodziłam pierwsza, aby jak najprędzej znaleźć się w domu z najbliższymi. Praca polegała na zrębie lasu. Mężczyźni ścinali drzewa a kobiety obcinały gałęzie, składały na kupy i paliły. Nie chciały się one palić bo były surowe. Latem jeszcze jako tako szło, gorzej było zimą. Gałęzie mokre, w ręce zimno, śnieg powyżej kolan, mróz syberyjski. Śnieg zaczynał topnieć dopiero od połowy maja. W czerwcu, gdy już było ciepło kobiety ścinały drzewa i wynosiły na plecach na drogę. Mężczyźni układali z niego most, aby mogły przejechać samochody. Pnie miały średnicę 25-30 cm. i długość 6,5 metra. Wstawaliśmy bardzo wcześnie, około 4 rano i szliśmy do stołówki po zupę, gotowaną z ziaren owsa. Pracowaliśmy do zachodu słońca. Lato było krótkie ale bardzo ciepłe. Chyba prawie bez deszczu. Noce były widne. Słońce zaszło i zaraz wschodziło. Niby noc a mogłam pisać listy do znajomych bez zapalania lampy. Tylko wtedy miałam chwilkę czasu. W lecie było bardzo dużo grzybów: czerwonych łebków, kozaków i prawdziwków. Zbierałam grzyby i suszyłam na zimę. Brakowało nam chleba i źle nam płacili. W lecie pracowałam również przy sianokosach. W październiku 1940 r. wywieźli nas nad Szukszę, ok. 40 km od Siennoj. W miejscu tym znajdowały się 2 duże baraki, piekarnia, stołówka i biuro. Wokół same lasy. Po przybyciu rozpoczęliśmy prace przy zrębie drzew. Gdy spadło sporo śniegu, kobiety skierowano do wywożenia drzew sańmi. Praca była bardzo ciężka bo pnie miały po 40-50 cm grubości i 6-7 m długości. Rozpoczęły się tak silne mrozy, że aż pękały termometry. Nie było ciepłej odzieży ani butów. Odmroziłam palce u nóg i policzki., ale do pracy trzeba było iść. Po jakimś czasie dostaliśmy kufajki i walonki. Ranny posiłek to owsianka, trzeba przyznać, że była bardzo smaczna i zdrowa. Pracowaliśmy jak konie i to samo jedliśmy. Wieczorem była potrawa ze zgniłej kapusty i zmarzniętych ziemniaków. Tego to już nie można było zjeść. Na wymioty brało. Musieliśmy popić wodą z kawałeczkami chleba i iść spać. Pracowaliśmy w kółko. Świątki, piątki, ani niedzieli czy Bożego Narodzenia nie mieliśmy. Potraciliśmy rachubę dni. Nigdy nie pracowałam przy wywożeniu drzewa, więc nie wiedziałam jak wydłużyć sanie za pomocą łańcuchów. Jak podważyć drągiem kłodę, aby włożyć ją na sanie? Kiedyś sprężynując, taki drąg uderzył mnie prosto w żołądek. Z bólu przewróciłam się. Podnieśli mnie, usadzili na sanie i wróciłam do baraku, gdyż nie byłam w stanie pracować. Musiałam zaraz zgłosić naczelnikowi w biurze co się stało. Prosiłam aby mnie zawieźli do lekarza w Siennoj, gdzie wcześniej mieszkaliśmy. Nawet słuchać nie chciał. Pozostałam w baraku jeden dzień i drugi, bo nie mogłam się nawet schylić. Odebrali mi kartkę na chleb. Na czwarty dzień musiałam iść do lekarza na skróty, 20 km przez las. Pod wieczór dotarłam do Siennoj i udałam się do lekarki, tej samej, która leczyła mojego synka. Otrzymałam zwolnienie za czas nieobecności w pracy, plus kolejne 10 dni zwolnienia. Napisała do komendanta kartkę z którą miałam pójść by oznajmić co się stało i poinformować, że zostały mi odebrane kartki na chleb i przyszłam głodna. Komendant dał mi kartkę na 800 gram chleba i wydał rozporządzenie, nakazujące naczelnikowi obozu nad Szukszą, przywrócenie moich kartek na chleb. Przenocowałam w Siennoj i następnego dnia wróciłam do obozu. Wręczyłam naczelnikowi zwolnienie i zalecenia komendanta. Wykupiłam chleb na zaległe kartki. Ususzyliśmy z niego trochę sucharów na zapas. Skończyło się zwolnienie i musiałam wracać do tej samej pracy. Z powodu małych zarobków i niewystarczającego jedzenia zaczęliśmy wszyscy szemrać. Zwołali zebranie na którym zaczęli na nas krzyczeć: Czto wy dumali, czto budietie panami? Kak ucha wam niewidna, tak i bolszoj Polszy nie uwiditie. Nie po to my was zdieś priwiezli, no cztoby rabotali i podochli, kak sobaki! Nie raz później wypychali nas z kolejki po chleb lub go zabrakło i trzeba było odejść bez chleba. Przydział na osobę pracującą wynosił 80 g a na niepracującą 40 g. Chleb był bardzo czarny i taki wodnisty, ciężki, że na te 40 g wypadała taka grubsza skibka. Należała się nam również jedna porcja zupy, ani mowy więcej. Moją porcją chleba dzieliłam się z synkiem, bo co ten dzieciak miał jeść przez cały tydzień? Było mi go żal. Coraz bardziej słabłam, opuszczały mnie siły. Mężczyzn, a wśród nich mojego męża, wysyłali wciąż gdzieś do lasów na dalsze prace. Wyznaczali terminy dwutygodniowe i trzytygodniowe, bez prawa powrotu do domu. Na wywożenie drzewa aż znikną śniegi, to znów koszenie łąk, to tynkowanie piekarni, to malowanie. Lato w mig przeminie i znów zima i trzeba do lasu.
W końcu mąż tak mówi: Jesteś słaba, wycieńczona, mnie wciąż wysyłają w inne miejsca. Mamy jedno dziecko. Gdybyś miała drugie, może coś by się zmieniło? Może byś miała trochę wypoczynku? Kto wie jak długo będziemy razem? Pomyślałam: może dadzą mi lżejszą pracę jak będę w ciąży? I tak się stało. Był już rok 1942. Tak długo nam nie płacili, nie mieliśmy już pieniędzy. Nawet wykup tej porcji zupy stawał się problemem. Już prawie pozbyłam się wszystkiego co miałam. Mama chodziła do biura i krzyczała: Dajcie jeść! Przywieźliście nas na śmierć głodową! Wszyscy chodziliśmy głodni. Dużo straciliśmy na leczenie dziecka. Była bieda. Cóż robić? Wybrałam się z mężem na pieszo, 20 km przez las do urzędu w Siennoj po pieniądze. Na próżno zaszliśmy bo dzieniek niet. Prosiłam: Dajcie chociaż parę rubli abym mogła wykupić chleb dzieciakowi i starej matce! -Pieniędzy nie ma, jak będą - przywieziemy, usłyszeliśmy w odpowiedzi. -Co nas tam obchodzi wasza stara matka i dziecko? Zbliżał się wieczór. Nie było więc mowy o powrocie. Zaczęliśmy szukać noclegu i trafiliśmy na staruszka - rybaka. Był dobrym człowiekiem bo poczęstował nas kolacją i rano śniadaniem. Dał nam też parę rybek. Ach, jak się ucieszyłam, że mama i syn będą mogli teraz zjeść trochę. Droga powrotna była tak męcząca, że czułam osłabienie . Nie mogłam władać nogami. Zbliża się ku wieczorowi. Chcę usiąść trochę i odpocząć. Mąż nie pozwolił. -Jak usiądziesz i uśniesz, to po tobie. Przy pomocy męża dobrnęliśmy jakoś do baraku. Położyłam się bo z rana do pracy w lesie trzeba iść z koniem i sańmi. Na drugi dzień po pieniądze wybrał się 19 letni chłopiec. Miał na utrzymaniu bardzo chorego ojca i matkę, a dwaj młodsi bracia zmarli, gdyż nie mógł sam zarobić na utrzymanie 5 ludzi. W połowie drogi spotkał Rosjan, którzy powiedzieli mu, że nie ma po co iść, gdyż nie ma jeszcze pieniędzy. Wracaj. Nie zabrali go ze sobą lecz zostawili. Sam szedł z powrotem. Zasłabł i upadł. Pełzając, chciał się doczołgać do baraku ale brakowało mu sił. Żywił się śniegiem. W końcu przegryzł żyły na ręce i pił krew. Czołgał się kawał i zmarł biedak. Jadący inni Rosjanie zobaczyli go leżącego na drodze i przywieźli do obozu. Gdy rodzice dowiedzieli się o śmierci swojego chlebodawcy podniósł się straszny lament. Ojciec zupełnie osłabł. Sąsiedzi pochowali chłopca. Wkrótce zmarł ojciec, a krótko po nim matka. Nie mogę sobie przypomnieć co zaszło, że dużo ludzi zaczęło umierać. Najpierw z wyczerpania, później z chorób. W rodzinie o nazwisku Filipiak zmarło dwoje dzieci, ojciec i nie wytrzymało serce matki, która też zmarła. Cztery trumny były chowane w jednym dniu.
Naczelnik oznajmił, że kto chce, może sobie iść do miasta, lub dokąd chce aby poprawić swoje warunki życia. Ludzie, którzy mieli jeszcze siły, zbijali tratwy i wypływali w dół rzeki., przed siebie. Z mężem nie mieliśmy siły do takiej roboty, więc wyruszyliśmy do Karpogorów. Matkę i syna zostawiliśmy na Szukszy a my po szczęście w drogę. Gdy znajdziemy pracę i zarobimy trochę pieniędzy to zabierzemy mamę i syna. Wyruszyliśmy. Do wioski było bardzo daleko. Głód nam bardzo dokuczał. Gdy dotarliśmy do niej, mąż zaproponował abyśmy się rozeszli, jedno w prawo, drugie w lewo. Wstąpimy do domów. Może poczęstuje ktoś nas jakąś strawą. Spotkamy się na końcu wioski. Podeszłam pod jedno z domostw. Zapukałam, weszłam, pozdrowiłam Radzi Chrysta. Dajcie coś zjeść, idę szukać pracy. Odpowiedziała gosposia: Nie ma. My sami głodujemy. Mam dzieci, męża nie ma. Wyszłam z bólem serca i ze łzami, tak, że nie widziałam już innych domów. Poszłam dalej, nie mając odwagi więcej prosić. Głód już mi tak dokuczał, czułam, że niedługo padnę. Zdecydowałam się ponownie zapukać i i proszę Radzi Chrystusa coś zjeść. Szczęśliwie kobieta zaprosiła do środka, posadziła przy stole. Nalała mi w kamienną miseczkę żytniej polewki i podała mi kilka ziemniaków w mundurkach i kilka sucharów. Rozpoczęłyśmy rozmowę. Poco oni was przywieźli? Popatrz jak my żyjemy? To nasze codzienne jedzenie-ta polewka i te ziemniaki i więcej nie mamy. Mężów nam zabrali na front a my z dziećmi tak męczymy się. Popłakałam się i podziękowałam tej Kobiecince. Dała mi jeszcze parę ziemniaków i sucharków. Wyszłam, opuszczając ten gościnny dom z wielką radością. Na końcu wsi spotkaliśmy się z mężem. Trzeba było szukać noclegu. Trafiliśmy na dobrą kobietę, która przyjęła nas na nocleg. Dała kolację i spanie na podłodze. Nie mogłam całą noc spać bo się oganiałam od pluskiew, które potwornie gryzły. Mężowi to nie przeszkadzało, spał. Rano gospodyni poczęstowała nas śniadaniem. Podziękowaliśmy i opuszczamy gościnną chatę, ruszając w dalszą drogę. Z trudem dotarliśmy do Karpogorów. Najpierw poszukaliśmy mieszkania. Kobieta zgodziła się przyjąć nas na kilka dni, aż znajdziemy gdzieś mieszkanie. Mąż znalazł pracę na 4 dni. Na razie czyści ustępy za parę rubli, bo była dobrze płatna. Ja wywoziłam koniem na pole. Później mieliśmy pracować w lesie, ustawiając drewno w metry. Mężczyzna, który miał nas zaprowadzić do lasu i pokazać gdzie mamy pracować, dał mężowi narty. Ja nie wzięłam bo nie umiałam na nartach jeździć. Pojechali na nartach a ja za nimi pieszo. Śnieg był bardzo głęboki. Miałam ze sobą piłę i normalnie się w śniegu topiłam. Gdy jedną nogę wyciągnęłam, to druga mi wpadała w ten śnieg. I tak w koło. Nie pamiętam, który to był miesiąc. Wydaje się, że kwiecień, bo słońce w południe przygrzewało. Szłam, w końcu zaczęłam pełznąć, bo chciałam dotrzeć do miejsca pracy. Słoneczko już się skryło za lasem i zaczęło marznąć. Cała jestem mokra i zupełnie opadłam z sił. W końcu usiadłam na śniegu i zaczęłam płakać i modlić się. Myślałam, że tu zakończę swój żywot. Jeśli mąż po mnie nie przyjdzie, to umrę na tym śniegu. Gdy tak siedziałam płacząc, mąż przyjechał i woła: Boże, kobieto, czyś ty niemądra? Ty tu siedzisz? Myślałem, że wróciłaś? Dał mi swoje narty i podtrzymując wyprowadził na drogę. Wstąpiliśmy do stołówki, poprosiłam o gorącą wodę by się trochę rozgrzać. Wróciliśmy do domu. Rano ruszyć się nie mogłam. Lekarz stwierdził zapalenie płuc. Dostałam zwolnienie i i zalecenie leżenia w łóżku. Gdy wykaraskałam się z tej choroby, zapadłam na ślepotę. Podobno z wycieńczenia. Byłam już w szóstym miesiącu ciąży. Ze względu na to, że nic przed sobą nie widziałam, musiałam być prowadzona pod rękę. Mąż miał kłopoty bo do pracy musiał iść, a tu moja choroba. Zaprowadził mnie do lekarza na drugi dzień mojej choroby. Ten polecił gotować końską wątrobę i nad garnkiem, pod nakryciem inhalować drogi oddechowe. Po ugotowaniu zjeść wątrobę i wypić ten rosół. Tak przez trzy dni trwała kuracja. Pomogła. Cieszyłam się, że widzę i mogę iść do pracy razem z mężem. Myślałam o synu i mamie aby jak najszybciej sprowadzić ich do Karpogorów. Zaczęło się robić ciepło, śnieg topniał a tu znów wysyłają mężczyzn do lasu na spław drzewa. Prawdopodobnie wysyłali je za granicę. Zbijano z pni tratwy i wodą drzewno płynęło w dół rzeki. Miałam zamiar pójść z mężem ale skierowano mnie do lekarza, który wydał zaświadczenie, że jestem w 7 miesiącu i nie wolno mi iść do tej pracy. W takim razie postanowiłam pójść po mamę i synka. Kupiłam trochę białego chleba i wyruszyłam w drogę. Szłam dwa dni. Gdy dotarłam, okazało się, że mama jest chora na czerwonkę. Już kilka osób tam zmarło. Boże, jak dobrze, że przyszłaś, mówi mama, gdybym umarła, to dzieciak zostałby sam i zabraliby go do ochronki. Zostałam tam dwa tygodnie, aż mama wyzdrowiała. Zabieramy się w drogę do Karpogorów. Idziemy lasami. Było bardzo ciepło. Synek się bardzo szybko męczył, bolały go nóżki. Miał już prawie cztery latka. Brałam go na plecy i niosłam. Gdy się zmęczyliśmy, siadaliśmy pod drzewami. Później podwiązałam chustkę tak jak kiedyś Cyganie nosili dzieci i tak niosłam Czesia. W końcu dotarliśmy do wioski nad rzeką. Dowiedzieliśmy się tam, że o północy ma odpłynąć statek do Karpogorów. Zostałam z synkiem na przystani a mama poszła zdobyć jakąś żywność. Przyniosła pół litra mleka,, trochę cukru, cebuli i chleba. Nakarmiłam synka i same trochę posiliłyśmy się. Statek odpłynął punktualnie. Rano znalazłyśmy się w Karpogorach. Przez kilka dni szukałam pracy, o którą było bardzo trudno. Zgodziłam się zbierać jagody i grzyby na potrzeby miejscowej stołówki. Miałam za to kilka rubli, bezpłatny obiad dla trzech osób, składający się z dwóch dań. Dostałam również kartki na chleb . Tak pracowałam do 11 sierpnia 1942 r. Nazajutrz udałam się do szpitala w związku ze zbliżającym się terminem porodu. 13 sierpnia 1942 r. urodził się synek Bolesław. Będąc w szpitalu dotarła do mnie wiadomość, że mąż został wywieziony do Pinegi na przymusowe roboty za to, że przez 2 dni nie wyszedł do pracy z powodu choroby. Otrzymałam od niego list, że jest ciężko chory i nie może zarobić na kawałek chleba. Ususzyłam trochę sucharów i wysłałam w paczce. Włożyłam też trochę pieniędzy. Po wyjściu ze szpitala kontynuowałam pracę przy jagodach i grzybach. Mama opiekowała się dziećmi. Wkrótce skończył się sezon grzybowy , a z nim moja praca. Udało się jednak znaleźć pracę w kołchozie. Zimą młocka, pojenie bydła, suszenie ziemniaków. Najpierw trzeba było je ugotować w mundurkach, obrać, pokroić w plasterki i suszyć. Tak wysuszone ziemniaki wysyłane były jako zaopatrzenie wojska walczącego na froncie. Zimą, jeszcze w 1942 r. zaczęliśmy otrzymywać pomoc dzięki generałowi Sikorskiemu. Dostawaliśmy żywność, smalec, odzież. Tę część odzieży, która była dla mnie zbędna wymieniłam na suchary, mąkę i ziemniaki. Wysłałam mężowi trochę żywności, machorkę, rękawiczki i skarpetki. Już pisał, że niedługo wróci. Oczekuję go, a jego jak nie było, tak nie ma. Minął tydzień i drugi a męża nie ma. Wreszcie nadeszła wiadomość, że wszystkich, którzy byli z mężem w karnym obozie wywieziono do Kotłasa. Na początku 1943 r. ponownie dostaliśmy odzież i koce. Z koców uszyłam mamie 2 spódniczki, bo nie miała już w czym chodzić. Starszemu synowi ubranko, sobie spódniczkę. Z Karpogorów przeniosłam się na wieś i dalej pracowałam w kołchozie. Tutaj było trochę lepiej. Gdy zabijano krowę, zabierałam flaki do domu. Mama oczyściła i gotowała. Czasami, gdy była młocka, obiad zjadałam w kołchozowej stołówce. Jakoś klepaliśmy tę biedę. Kiedyś dotarła do nas informacja, że znowu płynie duży statek z żywnością dla nas. Cieszyliśmy się. Wkrótce pojawiła się straszna wiadomość o śmierci Sikorskiego w samolocie. Nie otrzymaliśmy już towarów z tego ostatniego transportu. Podobno Rosjanie aresztowali statek i zabrali wszystko, co na nim było. Skończyła się kolejna zima. Znów praca w polu w kołchozie. Zarobiłam trochę ziarna i słomy. Słomę przekazałam pewnej gospodyni, która miała krowę i dawała mi ? litra mleka dla dziecka. W maju odprawialiśmy Majowe Nabożeństwa, prosząc Matuchnę aby wyzwoliła nas z tego piekła. Któregoś dnia dostaję wezwanie, że mam się stawić o 9 wieczorem w NKWD w Karpogorach. Takie wezwanie dostała jeszcze jedna kobieta, uczestnicząca w Majowym Nabożeństwie. Poszłyśmy razem. Ją wezwali jako pierwszą. Siedziałam w poczekalni chyba z półtorej godziny. W końcu wołają i mnie. Zdziwiłam się, bo tamta nie wychodziła, nie było jej również wewnątrz. Enkawudzista pozwolił mi usiąść i grzecznie mówi ,że mam na jego pytania odpowiadać prawdę. Chodziło o nauczyciela, który miał mówić o oficerach rozstrzelanych w Katyniu. Grzecznie mnie pyta jak to było, gdy szliśmy razem. Co opowiadał? Odpowiadam, że nic nie wiem i nigdy nie słyszałam takiej rozmowy. W tym dniu byłam w pracy, możecie sprawdzić, nic nie wiem. Wtedy on z krzykiem na mnie, że wiem. Nic nie wiem, w tym dniu pracowałam. Zabraliście i wywieźliście mojego męża. Co z nim zrobiliście? Mam dwoje małych dzieci, starą i chorą matkę na utrzymaniu, muszę na nich zapracować. Co wy mnie zmuszacie do kłamstwa? Zapowiedzieliście przecież, że mam mówić prawdę, a jak mówię prawdę, że nic nie wiem, nie słyszałam, to mnie zmuszacie żebym kłamała. Zaczęłam płakać a on mówi: Wot kajaka twiorda Polaczka, kak posiedzisz do utra, to wypajosz wsio a ja ujdu! Wstał i wychodzi. Zaraz pospieszyłam za nim i mówię: Jeśli mnie zamkniecie, będę krzyczeć i trzaskać w drzwi. Stanął, spojrzał na mnie i ze złością wrócił pisać protokół. Napisał i przeczytał mi. Wynikało z niego, że nic nie wiem. Podsunął mi do podpisania oświadczenie, że pary z ust nie puszczę o kim i o czym była mowa. Jeśli nie dotrzymam tajemnicy to się mogę pożegnać z dziećmi i matką. Kiedy wyszłam było już po północy. Biegłam do domu lasem. Przychodzę i widzę w oknie spłakaną matkę. I co się stało, za co ciebie tak trzymali? Opowiedziałam mamie i zaznaczyłam, że nikomu ani słówka. Zaraz za mną przyszła ta kobieta i opowiada to samo. Też nic nie powiedziała, więc ją zamknął w sąsiednim pokoju. Gdy wypuścił mnie, uwolnił również tamtą kobietę. Rano przyszła żona nauczyciela. Co tam było? Nic - odpowiadam. Przesłuchiwali panią w sprawie mojego męża, proszę powiedzieć. -Nic pani nie powiem, jak zamkną pani męża zostanie pani sama z dzieckiem, ja mam dwójkę dzieci i chorą matkę. Proszę iść do domu i mnie nie pytać o to co było wczoraj. Tak skończyła się cała sprawa.
Pisałam później do władz, chcąc się dowiedzieć co się stało z mężem. Niczego się nie dowiedziałam. Wprost zaginął bez śladu. Do dziś nic nie wiem na ten temat.
W maju 1943 r rozpoczęło się formowanie dywizji kościuszkowskiej. Zabierali do wojska nawet 17 letnich chłopaków. Po wyzwoleniu okupowanych ziem i za to, że Polacy dzielnie walczyli wszystkie polskie rodziny z syberyjskich lasów zostały przesiedlone na Ukrainę. Był to rok 1944. Znaleźliśmy się w Połtawskiej obłasti, Siemianowskim rejonie. Rozmieścili nas w różnych wsiach. Trafiłam do pechowej gospodyni, która nas do izby nie wpuściła bo ją zawszawimy. Musieliśmy spać na dworze i strawę też gotować na dworze, niczym Cyganie. Musiałam nachodzić sołtysa i prosić o zmianę kwatery. Z dziećmi i chorą matką spać na dworze było zimno, gdyż nie było dobrego przykrycia. W końcu udało się dostać kącik mały, ciasny ale przytulny. Gosposia była bardzo dobra i miła. Polubiła nas bardzo, a najbardziej mamę, bo się tak dobrze rozmówiły. Zaczęłam pracować w sowchozie, 2 km od miejsca zamieszkania. Pracowałam w ogrodzie. Było już tutaj lepiej, można było skorzystać z ogrodu, to cebulkę, ogóreczek, pomidora czy buraczek przynieść domownikom. Obiady jadłam w sowchozowej stołówce. Był barszcz ukraiński i kasza jęczmienna. Dla mamy i dzieci dostawałam suchy prowiant do domu. Ukraina była dla nas niebem i szczęściem za trudy nasze, które musieliśmy przeżywać pod Archangielskiem. Latem było dobrze, nie było kłopotu z obuwiem bo chodziliśmy boso. Zbliżała się jesień, zaczęło się robić zimno. Pojawiły się przymrozki, a tu na nogi nie ma co włożyć. Mama uprosiła u miejscowych kobiet trochę lnu, uprzędła i zrobiła takie laczki, które obszyłam szmatami i tak się jakoś chodziło w tych szmaciankach. Uzbierałam trochę pieniędzy i kupiłam na targu męskie trzewiki do pracy. Innym kłopotem był brak opału. Nie było w ogóle drewna, gdyż nie było w pobliżu lasów. Zrywałam różne zielsko by je suszyć na opał. Szło się również w nocy na kradzież słomy do stogów sowchozowych. Towarzyszył nam strach aby nas nie złapano. Tak gotowaliśmy strawę i ogrzewaliśmy izbę. Dostałam premię za pracę przy burakach w postaci 10 kg cukru. Zaniosłam to na rynek i sprzedałam. W zamian kupiłam trochę masła, sera, śmietany, trochę słoniny dla dzieci i mamy, aby nabrali sił, gdyż byli bardzo wyczerpani. W nocy szło się na szaber słonecznika. Mama ze starszym synkiem łuskali i też sprzedawałam. Kupiłam kilka worków i lekarstwa dla mamy. Z worków uszyłam dzieciom koszulki i majtki bo były prawie nagie. W lecie żniwa i młocka. Skombinowało się trochę ziarna. Proso suszyła mama a ja wałkiem w korytku obijałam, na wietrze wydmuchiwałam plewy i też niosłam na rynek. Dobrze, że dwa razy w tygodniu odbywały się targi. Można było coś sprzedać i coś kupić. Jakoś szło. Tylko mama czuła się coraz słabsza, chorowała na serce. Kiedyś, gdy była już bardzo słaba przez dwa dni nie poszłam do pracy. Leży zasmucona i tak do mnie mówi: Myślę, jak ty mnie pochowasz? Nie ma tu desek, trumny nie będziesz mi mogła zrobić. Będziesz musiała pochować bez trumny. Ale proszę ciebie, jeśli wykopią grób, to niech tak w bok podkopią i mnie tam wsuną, aby mnie na oczy piasku nie sypali. Obie popłakałyśmy się. Mama poczuła się lepiej i powiada: Idź do pracy. Musisz zarobić dla dzieci kawałek chleba. Nazajutrz, a było to 15 sierpnia 1945 roku poszłam do pracy. W południe na pole przybiegł goniec z wiadomością, że mam wracać do domu bo zmarła mama. Zaczęłam płakać i krzyczeć: Boże, Boże, dlaczego muszę tak przeżywać? O, o ja nieszczęśliwa, co ja teraz zrobię? I biegiem, co tchu ,dwa kilometry do domu. Z płaczem przybiegłam do domu. Dzieci siedzą, płaczą i wołają: Mamo, babcia nam zmarła! Gospodyni mówi: U sąsiada udławiła się krowa i ją zarżnęli. Kazali babuszce przyjść po mięso. Mama uradowana, że ugotuje wszystkim obiad poszła. Doszła do progu i przewróciła się. Posłali po lekarza. Gdy ten przyszedł, stwierdził zgon. Pobiegłam do tego gospodarstwa. Mama leżała na ziemi, przykryta prześcieradłem. Upadłam przy niej i krzyczałam; Mamo, po co poszłaś po mięso? Co ja teraz bez Ciebie zrobię? Byłaś dla mnie pomocą i podporą mego życia a teraz zostałam z małymi dziećmi sama i muszę Cię tutaj zostawić! Przyjechała wołami córka naszej gospodyni, ludzie włożyli mamę na wóz i przywieźli do domu. Nie mam w czym pochować. Gosposia dała ukraińską wyszywaną koszulę i chusteczkę na głowę. Na drugi dzień poszłam do dyrektora sowchozu, w którym pracowałam. Zaczęłam płakać i prosić, żeby zrobili trumnę chociaż ze starych desek. Dyrektor był dobrym człowiekiem. Znalazły się deski. Nasi mężczyźni zrobili trumnę i pod wieczór przywieźli wołami. Płakałam i się cieszyłam, że mamę pochowam w trumnie i nie będziemy piasku sypać na twarz i w oczy. Na trzeci dzień odbył się pogrzeb.
Po stracie mamy nie poszłam już do pracy, bo nie mogłam zostawić samych dzieci. Gosposia była dobrą staruszką, więc pomagałam w pracach domowych. Krowę wydoiłam, na pole chodziłam wybierać ziemniaki, zboże młóciłam cepem. Dostawaliśmy z dziećmi obiad i mleko. Poszłam do dyrektora i prosiłam o jałmużnę dla dzieci. Prawdą jest, że nie odebrał mi suchego prowiantu. Dostawałam nadal. Dostałam też 50 kilogramów zarobionej wcześniej pszenicy.
Nastąpiła zima, a z jej początkiem, jakże radosna wiadomość, że po Nowym Roku pojedziemy do naszej Kochanej Ojczyzny. Z jednej strony cieszyliśmy się z naszego powrotu do Polski, nie straszna była nam już zima. Z drugiej strony była i rozpacz, że zostawiam tutaj dziecko, męża i matkę.
Wyjechaliśmy 6 kwietnia 1946 r. ale serce pękało z bólu, że pół swojej rodziny zostało na obcej ziemi. Jadąc myślałam, że wrócę do swojego starego gniazda. Okazało się jednak, że nasze tereny zajęte zostały przez ZSRR i nie mamy już prawa tam wracać. Pociąg wiózł nas na zachód. Serca stukały razem ze stukotem kół, że już w Ojczyźnie, że w Polsce. Dojechaliśmy do Wrocławia. Tutaj zatrzymano nasz transport na tydzień. Dostaliśmy po 1000 zł. zapomogi i trochę przyodziewku. Do miasta wychodziliśmy po jedzenie. We Wrocławiu kupiłam sobie trzewiki, bo byłam prawie bosa i dzieciom sweterki. Niemki sprzedawały używane ubrania. Po tygodniu zawieźli nas do Prochowa (obecnie Brochów- w płd-wsch. cz. Wrocławia), gdzie zakwaterowali nas w małych domkach. Tam zachorowali na odrę obaj chłopcy. Po dwóch tygodniach pobytu w Prochowie trafiliśmy do Sobótki, a następnie do Będkowic. Rodziny, w których byli mężczyźni, osiedlały się zaraz na poniemieckich gospodarstwach. Mnie, samotną kobietę z małymi dziećmi dokwaterowali do rodziny niemieckiego robotnika, mieszkającego w niezbyt starej, skromnej chatce. Wkrótce zachorowałam na zapalenie stawu kolanowego i musiałam trafić do szpitala. Dzieci zostały u znajomych, którzy razem z nami wrócili z Ukrainy. Po dwóch tygodniach wróciłam do domu. Nie można było dostać pracy. Pracowałam u gospodarzy aby zarobić na kawałek chleba i litr mleka. To nie był zarobek. Z tego nie wyżyję w zimie, gdy nie będzie pracy. Zdecydowałam się aby na swój koszt wyjechać w poznańskie, gdzie mieszkała rodzina męża. W Starczanowie koło Nekli mieszkał teść, ale i tam nie było dla mnie miejsca, bo cała rodzina wróciła z Rosji i był przepełniony dom. Krępowałam się jako synowa, więc zaczęłam szukać mieszkania i pracy. W Nekli wynajęłam domek i podjęłam pracę w przedszkolu w charakterze kucharki i sprzątaczki. Pracowałam tam 4 lata. Synowie chodzili do szkoły. Były coraz większe wydatki a pensja bardzo malutka. Po znajomości dostałam się do pracy w Swarzędzkich Fabrykach Mebli w Kostrzynie. Przez rok dojeżdżałam z Nekli. Gdy znalazłam tam mieszkanie, przeprowadziliśmy się z dziećmi do Kostrzyna. W fabryce mebli pracowałam do emerytury.
Jestem już od 15 lat na emeryturze. Synowie pożenili się i wyprowadzili z domu. Nadal mieszkam w Kostrzynie. Spisane wspomnienia są mikroskopijną częścią historii niedoli tych, którzy cierpieli głód, wygnanie, katorgę. Którzy swoją krwią znaczyli czerwone plamy na białym śniegu Syberii, ginąc od kul NKWD za to, że domagali się ludzkiego traktowania, lub w ucieczce ginęli z głodu, wycieńczenia, mrozu. Nasze przeżycia na wschodzie to Kalwaria, Golgota, Droga Krzyżowa. Często wybawieniem była śmierć. Wielu z nas przeżyło piekło życia ziemskiego. Wielu nie doczekało się prawdy po pięćdziesięciu latach kłamstwa, oszustwa. Czyny naszych sąsiadów, braci ze wschodu, jawią się w naszych wspomnieniach jak grzyby po deszczu. Echa stalinizmu jeszcze długo pozostaną w naszych zbolałych sercach, duszach milionów Polek i Polaków. Niech w sercach naszego Narodu nie zabraknie miejsca ani czasu na chwilę refleksji i modlitwy za bezimiennych Męczenników, a często bohaterów Narodu Polskiego.
Pobyt na zesłaniu wschodnim był szkołą hartu ducha. Tylko wiarą w siebie i Bożą pomoc można było liczyć na przetrwanie. Na Wschodzie pozostało wiele bezimiennych mogił, na których nikt nie zapali świeczki ani nie położy kwiatka.
Na tych słowach zakończę, bo nie mogę dalej pisać. Łzy zalewają moje oczy i cała drżę ze wzruszenia. Dzięki, Boże, że pozwoliłeś mi wrócić z dziećmi do Ojczyzny! Reszta naszej rodziny pozostała tam na zawsze.
***
Dziękuję Panu Czesławowi Szalatemu za udostępnienie rękopisu wspomnień jego Mamy, Bronisławy Szalaty oraz wyrażenie zgody na ich publikację.
Jerzy Osypiuk
Bronisława z Harbonowiczów Szalaty z synami Czesławem i Bolesławem