10 lutego 2007 r. minęła 67 rocznica deportacji w głąb ZSRR Polaków mieszkających na kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Wśród kilkuset tysięcy zesłanych znalazła się rodzina Szalatych ze Starczanowa. Pan Wiktor opowiada o tragicznych losach rodziny, znoszącej trudy wojennej poniewierki na "nieludzkiej ziemi".
Urodziłem się w 1920 r. w rodzinie, w której na świat przyszło piętnaścioro dzieci. Byłem dziewiątym dzieckiem w rodzinie. Z pierwszego małżeństwa ojca urodziło się czworo, dwie siostry i dwóch braci. Rozpiętość wiekowa rodzeństwa bardzo duża. Najstarsza siostra urodziła się w 1899 roku, najmłodsza w 1934. Tutaj w Starczanowie ojciec Wawrzyn prowadził 18 hektarowe gospodarstwo. Słabe gleby nie zapewniały należytego utrzymania tak licznej rodziny. Z tego względu ojciec wydzierżawił gospodarstwo, należące do probostwa w Opatówku. W umowie dzierżawnej znalazł się zapis, nakładający obowiązek dowożenia mieszkającego w Nekli księdza w każdą niedzielę i jeden raz w ciągu tygodnia, w środę, na nabożeństwa do kościoła w Opatówku. Otrzymaliśmy za to znaczną ulgę w opłatach dzierżawnych. W latach 1931-32, jako 11-12 letni chłopiec dowoziłem księdza Leona Śmiśniewicza, którego doskonale pamiętam. Dzięki niemu stałem się szczęśliwym posiadaczem wymarzonej mandoliny.
Czasy były ciężkie. Tak liczną gromadę trzeba było ubrać i wyżywić. Głodni nie chodziliśmy, ale na zbytki nie starczało. Dalsza nauka byłaby dla rodziców zbyt wielkim obciążeniem. Musieliśmy zadowolić się wykształceniem w zakresie szkoły powszechnej.
-Jakie okoliczności sprawiły, że wasza rodzina znalazła się na kresach wschodnich?
Z opowiadań mojego ojca wiem, że w 1934 r. w ramach specjalnego programu rządowego przeprowadzano doświadczalne osuszanie bagien pińskich. Na zagospodarowywanych terenach tworzono osady rolne, obsadzane przez rolników z Wielkopolski, wzorowo zarządzane, mające być przykładem dla miejscowych rolników. Odbywało się to pod hasłem "Kultura rolna na wschód". Na 120 gospodarstw, powiatowi średzkiemu przydzielono do obsadzenia 20 gospodarstw, liczących po 20 hektarów łąk. Władze każdego powiatu ręczyły za przysyłanych osadników, że będą dobrze gospodarować. Aby otrzymać taki przydział, należało wpłacić wadium w wysokości 3000 zł. Całe gospodarstwo miało kosztować 25 000 zł., z rozłożeniem spłaty na 40 lat. Osadnik otrzymywał zbudowany dom oraz budynki inwentarskie wykonane z bali drewnianych , kryte blachą. Dom i obora znajdowały się pod jednym dachem. Szesnaście, może osiemnaście metrów długie i dziewięć szerokie. Łąki zmeliorowane, obsiane trawą. Na tamte czasy to była nowoczesna gospodarka.
Ze względu na liczną rodzinę Wawrzyn Szalaty otrzymał przydział na 5 takich gospodarstw w Staniewiczach, leżących w połowie drogi między Brześciem a Baranowiczami. W pobliżu leżał majątek Mereczowszczyzna, miejsce urodzenia Tadeusza Kościuszki..
..Ojciec najpierw pojechał sam, aby dopilnować spraw organizacyjnych. Następnie sprowadził tam córkę Joannę. Bracia pożenili się i też tam wyjechali. W 1936 roku pojechałem tam również i ja na jedno z gospodarstw. Z czasem dołączyła do nas mama Władysława z resztą rodzeństwa. Dwa gospodarstwa objęli nasi kuzynowie ze Środy. W dwa lata mieli po dwadzieścia dojnych krów. Żyliśmy ze sprzedaży mleka i siana, które kupowało wojsko na paszę dla koni. W okolicy kwaterowało dużo wojska, a więc był rynek zbytu. Dochodowa gospodarka pozwalała na zakup motocykla, radia, o co nie było łatwo w poprzednim miejscu.
W 1937 r. ojciec nosił się z zamiarem sprzedania gospodarstwa w Starczanowie. Wrócił aby dokonać tej transakcji i przyjechać ponownie na kresy. Jednak sytuacja polityczna, coraz częstsze głosy o zbliżającej się wojnie, nie zachęcały nikogo do tak poważnej inwestycji jak zakup gospodarstwa. Nie znalazł kupca i z konieczności musiał pozostać w Starczanowie z córką Stanisławą. Wybuch wojny uniemożliwił połączenie naszej rodziny.
Deportacja
19 września 1939 r., w dniu wkroczenia do Staniewicz wojsk sowieckich, umarła nasza mama. W tym czasie panowała epidemia czerwonki. Byłem również chory, z tego powodu nie byłem na jej pogrzebie. Wkrótce, w październiku 1939 r. mieszkająca z nami siostra Bolesława (ur.1917) wzięła ślub z powracającym z wojny Janem Głowackim, z którym była w narzeczeństwie. Nie mając żadnego wyboru, musiałem zostać opiekunem całej naszej sześcioosobowej gromadki, mieszkającej do tej pory z mamą pod jednym dachem. Byli to: Kazimiera (ur.1927), Stefan (ur.1928), Seweryna (ur.1931), Zofia (ur.1933), Jadwiga (ur.1934). Z trudem, ale radziliśmy sobie jakoś. Odwiedzały nas siostra Joanna (ur.1903), mieszkająca ze szwagrem Stanisławem Hulewiczem w pobliskim miasteczku oraz Marianna (ur.1910) z mężem Ludwikiem Kowalczykiem. Mogliśmy liczyć na pomoc braci: Jana (ur.1907) i Mariana (ur.1912), mieszkających w sąsiedztwie ze swoimi rodzinami.
Wkroczenie bolszewików zmieniło nastawienie miejscowych Białorusinów do przybyszów z zachodniej Polski. Niektórzy z nich starali się przypodobać nowej władzy. Dawali odczuć, że zbliżają się nowe czasy.
I przyszły.
10 lutego 1940 roku, ok. godz. 3 w nocy, pod domy osiedleńców podjeżdżały sanie z sowieckimi żołnierzami. Pomagali im białoruscy chłopi.
W środku nocy obudził nas łomot do drzwi.
-Kto tam?
-Wojsko!Otwieraj!!!
Drzwi otwarte na oścież, siarczysty, dwudziestostopniowy mróz, krzyk i płacz dzieci. Sołdat z wycelowanym karabinem. Przerażona siostra Bolesława w ósmym miesiącu stanu błogosławionego i szwagier Jan stojący pod ścianą. Byli też siostra Marianna i Ludwik Kowalczykowie, którzy zostali na noc po wczorajszych odwiedzinach.
Taki widok pozostał w mojej pamięci.
Żołnierze pozwolili przygotować tyle, ile mogliśmy unieść. Cóż można było zabrać w takim pospiechu? Kobiety i dzieci usiadły na saniach, mężczyźni pieszo podążyli na stację kolejową w Iwacewiczach. Worki i tobołki z bagażami wszystkich rodzin wrzucono do jednego wagonu. Po czterdzieści osób zapakowano do każdego wagonu towarowego. Kilka razy odczytywano listę. Sprawdzano czy zgadza się stan z wykazem nazwisk. Zwolniono siostrę Mariannę i Ludwika. Nie było ich na liście, gdyż nie mieszkali w naszym domu, lecz w Iwacewiczach. Przez trzy dni transport stał na bocznicy. Ciągle dowożono nowych
-Dokad jedziemy ?.
-Do innego województwa, słyszeliśmy w odpowiedzi. Ruszyliśmy dopiero 13 lutego, rozpoczynając podróż w nieznane. To była prawdziwa katorga. Wprawdzie w wagonie był metalowy piecyk , 15 kg. węgla i kilka drewienek. Na ile czasu mogło to wystarczyć? Bardzo szybko zabrakło opału. Podróżowaliśmy w chłodzie, potęgowanym przez wiatr dostający się przez szczeliny w ścianach. Gdy pociąg zatrzymywał się aby pobrać wodę do parowozu, pozwalano zabrać trochę drewna, ale nie było go czym porąbać. Przy olbrzymich mrozach na zewnątrz, najbardziej cierpiały przemarznięte i wygłodzone dzieci. Dorośli gromadzili się wokół zimnego pieca, modlili się, śpiewali pieśni i przeklinali Stalina. Raz na trzy dni wrzucano do każdego wagonu ok. 20 bochenków chleba. Musiało go wystarczyć dla czterdziestu ludzi na trzy dni. Wodę uzyskiwaliśmy z roztopionego śniegu i podawano ją tylko dla małych dzieci. Najwięcej kłopotów, szczególnie kobietom, sprawiało załatwianie potrzeb fizjologicznych,. Sprawę uratował starszy pan Lubelecki, któremu udało się przemycić do wagonu skrzyneczkę z narzędziami, którą zabrał w podróż. Obowiązywał surowy zakaz zabierania do wagonów jakichkolwiek ostrych narzędzi, z wyjątkiem noża kuchennego. Dzięki przezorności i odwadze tego mężczyzny wykonany został w podłodze specjalny otwór, dzięki któremu rozwiązano jeden z ważniejszych problemów sanitarnych podczas tej podróży.
Okrutne warunki podróży sprawiały, że ludzie umierali. Ciała zanoszono do ostatniego wagonu, spełniającego funkcję kostnicy. U kresu podróży konwojenci musieli się rozliczyć ze stanu osobowego. Ilość osób musiała zgadzać się co do sztuki. A było co liczyć, 36 lub 38 wagonów po 40 ludzi. Pod koniec podróży, podczas postoju konwojenci potrzebowali czterech ochotników do pracy, wśród nich znalazłem się i ja. Nie wiedzieliśmy jaka czeka nas praca. Obok młodnika, 6 m od torów wykopaliśmy dół w śniegu, 5 na 5 metrów. Po otwarciu drzwi ostatniego wagonu naszym oczom ukazał się przerażający widok. Przed nami leżały nagie zwłoki współtowarzyszy podróży, której nie przetrwały osoby starsze i dzieci. Naliczyliśmy 27 zmarłych. Złożenie ciał w dole, kilka ruchów łopatą, przykrycie śniegiem. Już słychać sygnał wzywający do odjazdu.
-I po pogrzebie. , smutno wspomina pan Wiktor.
23 lutego dotarliśmy do Archangielska nad Morzem Białym.
W tajdze.
W Archangielsku rozlokowano nas w różnych budynkach. Trzymaliśmy się całymi rodzinami. Spędziliśmy tutaj cztery dni.. W porównaniu z warunkami podróży, w kwaterach było nawet gorąco. Mogliśmy się najeść i odpocząć. Wydawało się, że teraz może już być tylko lepiej. Wydawało się.Wkrótce rozpoczęła się kolejna gehenna, związana z następnym etapem podróży. Tym razem podstawiono 30-40 sań. Na saniach mogły usiąść tylko kobiety i dzieci. Mężczyźni i dorośli chłopcy podróżowali pieszo za saniami. Wyruszaliśmy o zmroku i przez całą noc, bez najmniejszego odpoczynku szliśmy 30, 40 a czasem 50 kilometrów, w wielkim śniegu i mrozie, aż docieraliśmy do kolejnej osady. Wielkie to były odległości i marsz ponad ludzkie siły.
Najpierw wędrowaliśmy w górę rzeki Dwiny, aż dotarliśmy do miejscowości Ust Pinega, leżącej w miejscu gdzie Pinega wpada do Dwiny. Wzdłuż brzegów Pinegi przemieszczaliśmy się w górę rzeki. Dotarliśmy do miejscowości o tej samej nazwie. Następnie skierowano nas na południe i przez miasteczko Karpogory dotarliśmy do celu naszej podróży. 1 kwietnia 1940 r., po 50 dniach od opuszczenia swojego domu w spokojnych Staniewiczach, znaleźliśmy się w posiołku Siennoj, gm. Kuszkopała w bezkresnej tajdze, pokonując odległość ok. 400 km od Archangielska. W tej okolicy przyszło nam spędzić ponad. trzy lata naszego tułaczego życia.
Wspomnień wysłuchał i opracował Jerzy Osypiuk
Dalsze losy rodziny Szalatych w kolejnym numerze Przeglądu Nekielskiego.
Życie przynosi często zaskakujące niespodzianki i dopisuje ciąg dalszy różnych historii. Tak też się stało i tym razem.
Po rozmowie z p. Wiktorem szukałem w internecie wiadomości na temat Staniewicz. Trafiłem na adres p. Beaty Rutkowskiej z Bydgoszczy, która również poszukiwała informacji o tej miejscowości. W ciągu kilku godzin otrzymałem odpowiedź.
Oto fragmenty listów, publikowane za zgodą autorki:
List 1.
Już nie miałam nadziei, że ktokolwiek odpowie na mój e-mail. A tu proszę, taka wspaniała niespodzianka! (.)Zaraz zadzwoniłam do mojej babci i o wszystkim jej opowiedziałam. Babcia jest w szoku!!! Zresztą nie tylko babcia!!! Ale po kolei: Jestem nauczycielem nauczania początkowego, ale po skończonych studiach podyplomowych pracuję w bibliotece szkolnej. Mam teraz więcej czasu, więc zaczęłam się interesować historią mojej rodziny.
Moja babcia, Cecylia Wojtczak (ur.1913 r.)przyjechała do Staniewicz w 1936 roku, do swojej siostry Weroniki Wicher (ur.1909 r.), która mieszkała tam ze swoim mężem Andrzejem oraz dziećmi: Marylką (1923) Aleksandrem (1925), Janeczką (1925), Haliną (1933) i Stefanią (1935). W rok później w 1937 r urodziła się Róża.
W Staniewiczach babcia poznała swojego przyszłego męża Stanisława Filipiaka, który mieszkał wraz z rodzicami Rozalią i Antonim Filipiakami oraz rodzeństwem. Dziadek Stanisław Filipiak miał 11-cioro rodzeństwa (Mariannę, Stanisławę, Franciszkę, Zofię, Bronisława, Antoniego, Tadeusza, Helenę, Janinę, Rozalię, Weronikę). Ślub odbył się w kościele w Iwacewiczach 29 czerwca 1937 r. W rok po ślubie przyszła na świat Emilka.
Babcia doskonale pamięta pana Szalatego, z którym spotka się jeszcze w Karpogorach, i który uratuje mojego dziadka.
List 2.
Byłam dzisiaj na Wyżynach, to dzielnica Bydgoszczy. Mieszkają tam moi rodzice i babcia Celinka, która wciąż nie może uwierzyć w to wszystko! Mówiła mi, że nie mogła bardzo długo w nocy zasnąć. Mama i ja, też nie!!!
(.) 10 lutego 1940 roku moja babcia Cecylia Filipiak (była wówczas w siódmym miesiącu ciąży z moją mamą), jej mąż Stanisław i córka Emilka, teściowie - Rozalia i Antoni Filipiakowie i ich dzieci oraz siostra Weronika Wicher z mężem Andrzejem i dziećmi zostali wywiezieni w głąb Rosji. Podróż trwała kilka tygodni. (.) Dotarli do osady Siennoj. Tam umarła Emilka i urodziła się moja mama Barbara. Po dwóch latach pobytu w Siennoj, rodzina Filipiaków postanowiła dołączyć do Wichrów, którzy przebywali w innej osadzie. Nie mieli jednak na te podróż zezwolenia władz. Uciekli więc. Dotarli do Karpogorów, gdzie byli już rodzice dziadka Stanisława wraz z pozostałymi dziećmi. Zaraz po przyjeździe, moja mama rozchorowała się na odrę i znalazła się w szpitalu. Przebywała w nim razem z babcią Celiną. W tym czasie aresztowano dziadka Stanisława za samowolne opuszczenie Siennoj i zabrano do więzienia pod Archangielsk. W maju 1942 r., tego samego dnia, zmarli moi pradziadkowie Rozalia i Antoni. Położono ich w trumnach z nieheblowanych desek i pochowano w jednym grobie. Wykopaniem grobu zajęły się siostry pana Wiktora - Bolesława i Kazimiera, o czym moja babcia dowiedziała się dopiero teraz, po 65 latach!!! Wkrótce po pogrzebie babcia Celinka wraz z mamą i siostrzenicą dziadka Staszka, Antosią, wyruszyły statkiem w kierunku Archangielska. W Karpogorach, pod opieką najstarszej córki Rozalii i Antoniego - Stanisławy, zostało jeszcze pięcioro ich dzieci. W tym samym czasie dziadek Staszek został zwolniony z więzienia. Nie wiedząc, że jego żona z córką i siostrzenicą już wyjechały, podążył w kierunku Karpogorów. Tam od Stanisławy dowiedział się o wyjeździe swoich najbliższych. Ruszył więc za nimi. Dotarł do miejsca, w którym kobiety się zatrzymały. Na brzegu rzeki dziadek spotkał pana Mariana Szalatego. Obydwaj ucieszyli się z tego spotkania. Pan Marian zaraz poinformował dziadka o obecności babci i dziewczynek na statku, którym płynął. Ze względu na to, że Stanisław nie miał stosownych dokumentow, został znów aresztowany i zamknięty w czymś, co przypominało drewnianą klatkę. Kiedy kapitan statku zaproponował pasażerom, by pomogli wnieść jakieś worki, by statek szybciej odpłynął, pan Marian uwolnił dziadka Stanisława, zarzucił mu worek na plecy, kazał wejść na statek i ukryć się pod pozostałymi workami. W ten sposób uratował mu życie! Babcia do dzisiaj jest mu ogromnie za to wdzięczna! Przez te wszystkie lata, w opowieściach babci, nazwisko Szalaty było wypowiadane wręcz z namaszczeniem!
W okresie późniejszym dziadek Stanisław i jego brat Antoni wstąpili do polskiego wojska, tworzącego się w ZSRR. W czasie wojny ich drogi się rozeszły. Antoni ruszył z armią gen. Andersa. Po wojnie trafił do Anglii, gdzie założył rodzinę. Dziadek Stanisław wstąpił do I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. W liście do mojej babci z 4.X.1943 r.
( na osiem dni przed bitwą pod Lenino) pisze ".ze swoich znajomych tylko mam Wiktora Szalatego, to mi z nim trochę weselej." Dziadek zaginął bez wieści podczas walk pod Warszawą 23.09.1944 r. Babcia Celinka z moją mamą i innymi krewnymi powrócili do Polski w 1946 roku.
A teraz następna rewelacja.
Okazuje się, że babcia, która urodziła się w Brzeziaku (folwark obok Dębicza w okolicach Środy Wielkopolskiej), jako kilkunastoletnia panna odwiedziła w Nekli swojego stryja Walentego Wojtczaka (syna Tomasza i Nepomuceny z Ratajczaków). Wiem z internetu, że Nekla liczy ok. 3,5 tys. mieszkańców i mieszkają tam Wojtczakowie. Może są wśród nich potomkowie Walentego?
(.) To wszystko jest tak niesamowite, że przede mną chyba kolejna nieprzespana noc.
Beata Rutkowska.
Wiktor Szalaty z rodzeństwem: Marianną, Bolesławą, Kazimierą oraz kuzynem Władysławem Wisniewskim i jego żoną Kazimierą. Iwacewicze, ok. 1938r.
Marian Szalaty, ok.1932r
Typowy dom w Staniewiczach